Wyszło trochę spontanicznie. Po Meksyku byłem tak spłukany, że Święta miałem zamiar spędzić w domu, albo z sąsiadami. Mi Amor już dawno miała bilety do Polski, więc zostawała mi samotność. Gryzło mnie to odrobinę, bo zaproszeń było sporo. Rodzinka w Polsce zrzędziła, że rzadko przyjeżdżam. Rodzinka w Niemczech bardzo zapraszała. Kuzyn z Dublina też czuł się samotnie. No i Żunior (Mniejszy Zwierz) w Edynburgu nalegał, że może... gdybym nie miał lepszego pomysłu? Jakoś mnie przekonał.
Podróż z Hereford do stolicy Szkocji, to wyprawa większa niż wyjazd do Polski. Samolot odpadał ze względu na koszty. Autobus ze względu na jedenastogodzinną odyseję. Został więc pociąg za 115 funtów i "tylko" sześć godzin w podróży. OK, w końcu Święta są tylko raz w roku, a i Braciszka nie widziałem chyba od lutego.
Niestety, pociąg już na pierwszej stacji miał przeszło dwugodzinne opóźnienie. W Crewe ledwo zdążyłem na przesiadkę, a na miejscu zamiast o czwartej byłem po siódmej. Szajt! Ale nic to... Jeszcze tylko pół godziny szukania Żuniora, który czekał koło Scotsmana, czyli tam gdzie ja. Hmmm... Prawie. Tylko Szkoci mogą nazwać dwa miejsca w centrum miasta tą samą nazwą. Nieważne...
Później było już całkiem świątecznie, czyli (za) dużo jedzenia (tak naprawdę Żunior zaprosił mnie do siebie, żebym przygotował mu moje doskonałe węgierskie szaszłyki;-), (za) dużo alkoholu i ogólna sielanka. Na zwiedzanie raczej nie było czasu. Co prawda udało nam się wymknąć na chwilę w pierwszy dzień Świąt i tym samym uniknąć przygotowań do wieczornej imprezy imieninowej Pani Ewy (przyszłej teściowej Żuniora), ale pogoda była tak zniechęcająca, że po dwóch godzinach siedzieliśmy w najdroższej taksówce świata wracając do domu.
Lepiej zapowiadało się popołudnie Boxing Day (według Anglosasów drugi dzień Świąt). Połaziliśmy po atakowanym bezlitośnie przez lodowaty wiatr centrum. Objedliśmy się ciepłych pączków. Ja zdziwiłem się, że w Edynburgu mieszka więcej Polaków niż Szkotów. I wszystko byłoby fajnie, gdyby Żunior nie namówił mnie na diabelski młyn przy Scotsmanie (tym drugim). Zawsze podejrzewałem, że mam lekki lęk wysokości, ale te cztery czy pięć kółek na skrzypiącej przeraźliwie maszynie, to, jak dotąd, najdłuższe dziesięć minut w moim życiu. A wszystko tylko po to, żeby pokazać mi, gdzie oświadczył się swojej Myszy. Znaczy tam, gdzie ja kurczowo trzymając się ławki próbowałem nie otwierać oczu...
Kilka fotek z tego wyjazdu to nieplanowany dodatek. Przez fatalna pogodę i skromne umiejętności fotografa wyszły średnio. Dorzucam też kilka zdjęć z poprzedniego wyjazdu do Ediego. Wtedy pogoda była lepsza, ale umiejętności podobne.
Acha... Jeszcze jedna uwaga dla anglofońskich purystów językowych. Znalazłem to w którymś sklepie ze szkockimi souvenir'ami... Edinburgh nie rymuje się z Pitsburgh. Orrrajt?;-)
...i jeszcze. Głupi dowcip, który mnie rozłożył na łopatki! Przepraszam, że w oryginale, ale znany jestem z tego, że ni cholery nie potrafię opowiadać kawałów. Dlatego, żeby przypadkiem nie "spalić" czegoś przy tłumaczeniu, wersja angielska: Being from Scotland, I love the summer. It's my favourite DAY of the year...