W tym regionie, blisko granicy z Austrią, właśnie w Bledzie, Przyroda stworzyła malownicze jezioro, z małą wysepką na środku. Przed zmrokiem obchodzimy je dookoła.
Potem udajemy się na poszukiwanie baru. Słowenia gra mecz eliminacji MŚ z Polską i męska część naszej wyprawy chce to zobaczyć. Ci, którzy interesują się trochę piłką, pamiętają pewnie wynik i grę naszej reprezentacji. Ale dla mnie jest to najlepiej wspomniana porażka biało-czerwonych w historii.
Trafiamy do małej knajpki zapełnionej przez miejscowych i zajmujemy ostatni wolny stolik. W pierwszych minutach spotkania padają z moich ust słowa niegodne dżentelmena, potem zastąpione zostają bezradnymi machnięciami ręką, aż w końcu zrezygnowanym półuśmieszkiem. W przerwie Słoweńcy okazują swoją radość. Nic dziwnego, wygrywają 2:0. Pani z baru robi rundkę po wszystkich stolikach z butelką wódki hołm mejd i jednym kieliszkiem. Każdy wychyla do dna zawartość i pani z kieliszkiem wędruje dalej. Wychylamy i my, gdy przychodzi nasza kolej, po czym przyznajemy się do naszej przynależności narodowej. Dostajemy za to bonusową kolejkę.
Trzeci gol w plecy. Słoweńcy rekompensują nam go kolejką piwa, a po meczu nie przestają rekompensować, starając się chyba pocieszyć nas nie tylko za tą, ale wszystkie porażki w minionym dziesięcioleciu. Tymczasem jeden ze Słoweńców, na którego brzuchu mogliby bezpiecznie lądować ludzie wyskakujący z płonącego budynku, przynosi nam naręcze płyt swoich ulubionych zespołów: od Bon Jovi do AC/DC. I tak, w takt przebojów zbuntowanej młodzieży z lat 80 (my byliśmy zbuntowaną młodzieżą pod koniec 90., ale nie trudno było się wczuć), od jednej kolejki domowej cytrynówki do następnej, na scenie pojawia się miotła (gitara, czasem mikrofon), gruszka do przetykania sedesu (mikrofon, czasem gitara). Zabawa trwa dopóki każdy z obecnych nie udowodnił (po wielokroć), że śpi w nim gwiazda rocka.
Rano, gdy otworzyłem oczy, zacząłem się śmiać na myśl o wieczorze ze Słoweńcami. Tusia zaś zaczęła rozcierać posiniaczoną nogę (T: Ech, te podstępne słoweńskie chodniki).
Tak to jakoś się składa, że po zakrapianym wieczorze, moja (i tak duża) chęć obcowania z przyrodą dodatkowo rośnie. Może to chęć wyciszenia, a może przeproszenia Przyrody za odurzanie się syntetycznymi środkami zamiast tymi, które daje natura (np. czyste powietrze;). Z wielką radością powitałem więc perspektywę wyprawy za Bled do wąwozu Vintgar. Za miastem droga biegła wśród łąk, pastwisk, a gdzieniegdzie pojawiały się ludzkie siedziby. Odniosłem wrażenie, że działalność człowieka jakoś naturalnie wtapia się tutaj w naturę, ludzkie instalacje wzniesiono z szacunkiem dla krajobrazu. Domki są zadbane, mało kto ogradza swoje posiadłości. Jest alpejsko, lecz z drugiej strony czuć gdzieniegdzie słowiańską duszę.
W wąwozie szum strumienia do reszty wypędza z głowy szum wczorajszego wieczora. Powietrze dopływa do wszystkich tych pęcherzyków płucnych i oskrzelików, o których istnieniu pamiętam z lekcji biologii. Dno Radovnej widać doskonale, tak czysta jest woda. Szczęśliwe muszą być tutejsze ryby.
Wieczorem wracamy do Ljubljany. Planowaliśmy spędzić kolejną noc w Metelkovej. Jednak Metelkova to miejsce, gdzie ciągle się coś dzieje. A tego wieczora dzieje się nawet zbyt dużo. Jest seria koncertów, mnóstwo ludzi i warunki nie sprzyjają raczej rozstawianiu namiotu.
Decydujemy się więc zostawić Ljubljanę i ruszyć dalej. Tym razem pociągiem.Nasz pociąg odjeżdża o 5 rano – mamy czas. Okręcamy się śpiworami i z plecakami pod głową zasypiamy smacznie przed zamkniętą dworcową poczekalnią.