Singapur wydaje się jakimś wielkim oszustwem. Legendy krążące o tym polis są prawdziwe mniej niż w połowie: ludzie przechodzą przez ulice w każdym miejscu i na czerwonym świetle, żują gumę (którą można kupić tylko w aptece) i śmiecą, ale jedzenie naprawdę jest wyśmienite, zakupy okazyjne, ulice czyste, wieżowce wszechobecne a metro bardzo sprawne (i tanie). Wszyscy oprzędzają, żeby nie odbierać Singapuru powierzchownie i spróbować dotrzeć do ukrytych pod sterylnością pęknięć w szklano-betonowej strukturze. Nam się ta sztuka nie udała. Być może trzy dni nie wystarcza na przebicie się przez powierzchowność.
Singapur przypomina dekoracje filmu SF, czasem pełna ludzi, czasem opuszczona, w której została urzeczywistniona wizja molochu, super-miasta bez tożsamości, w którym wymieszanie nacji tworzy blada mozaikę. Nieodległa przeszłość, w której legenda Singapuru jako portu w całej wyuzdanej okazałości skłaniała pisarzy i podróżników do spędzenia w mieście od kilku tygodni, do całego życia, mocno się sprała. Zachłanny na każdy metr kwadratowy nabrzeża moloch zastąpił knajpy spod ciemnej gwiazdy i drewniane chatki rybackie, blokowiskami, nowoczesnym gigantycznym portem i najlepszymi restauracjami łączącymi smaki całej Azji.
Najlepszą metafora Singapuru jest Changi, najlepsze na świecie lotnisko. Przyjemna, pastelowa, wygodna i ergonomiczna przestrzeń, która pozostawia pasażera wypoczętym i nieskażonym najmniejsza oznaka szoku kulturowego.