Być w Australii i nie odwiedzić Australia Zoo to hańba. Poszliśmy. Od razu trzeba zaznaczyć, ze to co my nazywamy zoo - ogród (mały) zoologiczny (zwierzęta są w klatkach albo maja niewielkie wybiegi do dyspozycji) ma się nijak do jego australijskiego odpowiednika. Tu, na ogromnych połaciach, zwierzęta żyją na wolności albo w wielkich symulacjach tropikalnych krain i to one dyktują warunki. Kolejne "miniświaty" odgrodzone są tylko metalowymi bramkami, które przekracza się na własną odpowiedzialność. Zwierzęta są bardzo przyjazne, bo już zdążyły przyzwyczaić się do ciekawskich intruzów, których oprowadzają po swoim domostwie albo ignorują zajęte własnymi sprawami. Kangury jedzą ci tu z reki (albo masowo leżakują), słonie radośnie pozdrawiają trąbami, pod nogami raz po raz przebiegają dziwne jaszczury, a zatopione w oparach eukaliptusa koale wiszą tuz nad głowami. W samym środku zoo znajduje się ogromny amfiteatr, gdzie co kilka godzin obywają się pokazy rożnych gatunków węży, karmione są krokodyle, a drapieżne ptaki prezentują rozpiętość swoich skrzydeł tuz na głowami zdumionej widowni. Trochę się obawialiśmy czy aby żaden orzeł czy sokół nie pomyli nas ze swoim lunchem (pamiętacie pewnie jastrzębia, który zaatakował nas w Kioto?), ale obyło się bez dramatycznych scen.
Tym bardziej, ze przez cały czas czuliśmy na sobie czujne (niestety cyfrowe) oko Steva Irwinga, który dla tutejszych zwierząt był kimś na kształt biblijnego Noe. Ocalił wiele z nich od zagłady postępującej cywilizacji, a inne zwyczajnie od zapomnienia. Ten oto zapalony łowca krokodyli w latach 70. założył to zoo. Powinniście go kojarzyć z niedzielnych poranków, kiedy puszczano jego filmy dokumentalne o dzikich zwierzętach. Australijczycy to są poczciwi ludzie i taki Steve Irwing był celebrity, aż do swojej tragicznej śmierci w 2006 roku. Śmierci w sumie wymarzonej dla człowieka, który cale życie leczył zwierzęta i bronił ich przed ludźmi. Nurkując zginał ukłuty kolcem jadowym płaszczki. Australia płakała jak po księżnej Dianie.