Historia powtarza się w Qubie (wym. Guba) następnego dnia. Niewielkim, pięknie położonym miasteczku w górach, około 4 godziny wyboistej drogi za Baku. Tutaj moja koleżanka Szwedka, blond włosa Evelina – wolontariuszka w jedynej obecnej w kraju organizacji femienistycznej, staje się prawdziwą sensacją.
Mężczyźni bez żenady pochodzą i fotografują ją telefonami komórkowymi. Zaraz po dojechaniu pokaźnych rozmiarów policjant zaprasza nas do swojej kanciapy. Z duszą na ramieniu i świadomością, że nie mamy przy sobie wystarczająco dużo gotówki by w razie czego móc wręczyć ją przedstawicielowi władzy oraz wizją bagaży wyładowanych na środku placu i pozostawionych samym sobie, podążamy za nim. Ten długo badając nasze wizy, początkowo nie wierzy w istnienie takiego kraju jak Szwecja a następnie oddaje dokumenty i składa Evelinie propozycję matrymonialną. Po dwudziestu minutach możemy opuścić prowizoryczny komisariat. Z ulgą przyjmujemy wiadomość, że nasze dokumenty nie będą już sprawdzane, gdyż… w Qubie pracuje tylko jeden policjant!
Noc spędzamy w hotelu Xanliq (wym. Hanlik) – najlepszym w okolicy, choć pościel sprawia wrażenie dawno nie pranej a w pokojach jest piekielnie zimno. Na szczęście mamy ze sobą śpiwory.
Dopiero w Qubie obserwujemy prawdziwe kontrasty. Pod sklepem spożywczym lusterko w lusterko stoją nowiuteńki Hummer i czterdziestoletnia Łada . Robimy pamiątkowe zdjęcia i zachęceni wymarzoną na wycieczkę pogodą, ruszamy w góry.
Po długich negocjacjach udaje ustalić nam się rozsądną cenę za przejazd – 10 manatów (około 30 zł)od osoby w dwie strony i kierowca marszrutki (rodzaj minibusiku będący podstawą transportu w Azerbejdżanie) zawozi nas na wysokość 2250 m n.p.m. Zbudowana w całości z kamienia wioska Xanliq odcięta jest od świata śniegami przez ponad pół roku a krętą asfaltową drogę doprowadzono zaledwie kilka lat temu.