po trzesacym locie z Polski i nocy na lotnisku w Brukseli – jestesmy w Lungi. Wybieranie lokalizacji w kolumberze nie dziala, wiec nie podaję - bo ciagle pisze, ze nie ma takiego miejsca.
Juz ladujac zrozumialysmy co znaczy brak pradu – w gwinei widac bylo jeszcze rozswietlone miasta, a sierra leone czarne jak… no, sami wiecie
Lotnisko we freetown przywitalo nas goracem i wilgocia, tlokiem na lotnisku i prawdziwa wojna o bagaze. Wyobrazcie sobie 300 pasazerow airbusa 330 – kazdy z 5cioma walizkami (limit wagi bagazu do afryki to 50kg) i malenka karuzele. Wojna! Ludzie rzucaja bagazami gdzie i w kogo popadnie, krzycza i przepychaja sie. Zdobywszy bagaze, udalysmy sie na spacer.
znalazlysmy niewielki ale przyjemny barek, gdzie napilysmy sie zimnej coli i obsserwowalysmy jaszczurke na scianie, sluchajac swierszczy i ’single ladies’ beyonce. zycie wydaje sie budzic noca w lungi.
dzis rano obudzilysmy sie i dostrzeglysmy fantastyczna ilosc palm i ptactwa w okolicy. na sniadanie pochlonelysmy nam melona, zielone pomarancze i chleb bananowy za chwile ruszamy do stolicy.
komarow brak, zaczynam podejrzewac, ze ta cala malaria to sciema, zeby nakrecic galaz przemyslu farmaceutycznego i zapewnic rynek zbytu producentom repelentow.
usciski!
ps. probowalam wgrac filmik ale trwa to strasznie dlugo a my musimy leciec, wiec zrobie to kiedy indziej. tym czasem na oslode zdjecia:-)