Lot z Warszawy do Londynu stanowił (prawie) przyjemność. Miałem trzy fotele tylko dla siebie, ale za to nie dawali drinków. Tylko "śniadanie", na które składała się prawie zamrożona bułka z jakąś niezidentyfikowaną wkładką.
Sam lot, dla takiego nuworysza podniebnych przygód jak ja, to naprawdę niesamowite przeżycie. Szczególnie, kiedy z prawie mrocznej Warszawy, przebiliśmy się na słoneczną "Antarktydę" - dokładnie tak wyglądają chmury od góry.
Londyn to już dłuższa historia. Okęcie to żart, niewielka szopka, w porównaniu z Heathrow. Całe warszawskie lotnisko jest wielkości może 1/4 jednego terminalu w Londynie. Jednak wbrew obawom, bez najmniejszych problemów udało mi się znaleźć mój terminal i mój samolot (zawiózł mnie tam specjalny autobus, który po wąskich uliczkach lotniska jeździł z prędkością światła.
Gdy tylko dotarłem do mojego terminalu, oczywiście spotkałem rodaków. Pierwsza była młoda doktorantka z Krakowa (Laura), która nie dość, że nie grzeszyła urodą (wybacz jeśli kiedykolwiek znajdziesz się na tej stronie i przeczytasz te słowa), była czymś strasznie przestraszona. Jako że była wegetarianką, połowę jej podręcznego bagażu stanowiły marchewki, którymi i mnie częstowała. Leciała do USA (Chicago i później jeszcze dalej). Zaraz po niej spotkałem dwie ekipy Polaków wybierających się do Meksyku. To zadziwiające jak mili potrafią być dla siebie Polacy za granicą. Jedna ekipa (grupka studentów) wybierała się zupełnie "na dziko" na Jukatan i do Chiapas (byli chyba z Brodnicy), a druga (dwóch ciężko przestraszonych, ale przesympatycznych prostaczków z Poznania, którzy ni w ząb nie znali ani angielskiego, ani hiszpańskiego) spełniała właśnie swoje marzenia z dzieciństwa o podroży do Meksyku.
Przelot z Londynu do Ciudad de México to dopiero koszmar! Jeszcze przed startem w samolocie wysiadła klimatyzacja, więc wszyscy siedzieli jak sardynki w puszce i pocili się jak szczury. Ze mną nie było inaczej. Śmierdziałem więc jak cap, na najgorszym z możliwych miejsc w Jumbo Jet`cie (w środku środkowego rzędu), pomiędzy jakimś bogatym, młodym Meksykaninem, z którym przegadałem prawie cały lot i parką Niemców, którzy przez prawie cały dwunastogodzinny lot nie odezwali się ani słowem (do siebie również).
Jedzenie w tym samolocie było gorsze nawet od na wpół zamrożonej bułki serwowanej na trasie Warszawa-Londyn. Coś, co zamawiałem jako kurczaka, było tylko czymś, co nosiło tę górnolotną nazwę. Ani nie wyglądało, ani tym bardziej nie smakowało jak kurczak.
Po 12 godzinach katorgi wylądowałem w Mieście Meksyk. Lotnisko fajne (Aeropuerto Internacional Benito Juarez). Małe i "łatwe w obsłudze" , ale obsługa niezbyt łatwa dla przylatujących. Zanim wpuszczą cię do Meksyku, musisz wypełnić 3 formularze emigracyjne (wszystkie oczywiście po hiszpańsku), w które wpisujesz te same dane i kiedy podchodzisz do bardzo wesołego pana w jednym z okienek, ten ze szczerym uśmiechem wyrzuca te papierki zostawiając sobie tylko KAWAŁEK jednego (drugi kawałek jest dla ciebie).
Przy powrocie z Meksyku okazało się, że ten fragmencik papieru jest niezwykle ważny. Jest to bowiem potwierdzenie urzędu imigracyjnego, które TRZEBA oddać przy wyjeździe. Inaczej można wcale nie wyjechać (chyba nie protestowałbym zbyt zajadle). Ja, z mojej wrodzonej miłości do wszelkich papierków, zachowałem sobie ten świstek na pamiątkę. Całe szczęście. Wprawdzie w dwie minuty musiałem przepakować plecak, żeby znaleźć maleńką karteczkę, ale się udało.
Bałem się, że w Meksyku będą chcieli dokładnie sprawdzić mój bagaż. Ale nic podobnego. Wcześniej, jeszcze w samolocie, dostałem formularz deklaracji celnej (oczywiście po hiszpańsku; pomógł mi mój nowy przyjaciel z Morelii). W deklaracji tej napisałem (oczywiście zgodnie z prawdą), że nie mam nic do oclenia. Więc, kiedy tylko odebrałem swój bagaż (a zapomniałem napisać, że do wesołego pana od formularzy emigracyjnych stałem godzinę!!!), i podszedłem do wyjścia, moje zdziwienie przeważyło nawet zmęczenie po 18 godzinach podroży. Jakaś pani w mundurku wzięła moją deklaracje, sprawdziła, co mam do oclenia i poprosiła żebym nacisnął guzik… I to wszystko. Może ten guzik sprawdza prawdomówność… Nie mam pojęcia, ale zadziałał i już byłem w Meksyku.
Już w Polsce dowiedziałem się, że właśnie na tym polega wybiórczość sprawdzania pasażerów, którzy nie deklarują nic do oclenia. Jeśli po naciśnięciu guzika zapali się zielone światło, to, jak na ulicy, przechodzisz, jeśli czerwone... cóż... Ja miałem szczęście.
Na lotnisko Mario przyjechał po mnie, tak jak obiecał, w czerwonym scout'owskim mundurku (w lipcu 2003 roku, Mario był w Polsce na zaproszenie Rotary, właśnie jako przedstawiciel meksykańskich scout'ów; wtedy też się poznaliśmy) i wraz z prawie całą familią (tylko papá Sergio został w domu, żeby przygotować kolację) i dwoma kolesiami (teraz wiem, że byli to Alan i Raúl). Wszyscy (7 osób - słownie siedem), plus moje bagaże, zapakowaliśmy się do maleńkiego Chyslera coupé i ruszyliśmy w miasto.
W Ciudad de México nie ma ruchu ulicznego, tu są tylko korki. Nie ma żadnych zasad. Większość samochodów jeździ, lub stoi w korkach, na awaryjnych światłach i ciągle trąbi. Bardzo ciekawie doświadczenie...
W domu Mario czekał na nas ojciec z kolacją. Sopes z dodatkami. Chyba przestanę lubić fasole, kiedy wrócę do Polski. Jest jej tu zbyt wiele. Generalnie jednak jedzenie może być. Po kolacji ja musiałem pić tequilę, a papá Sergio, mamá Maribel i brat Sergia - Enrique, pili polską wódkę (twierdzili, że jest dobra, ale chyba tylko z grzeczności). Szczególnie, że moi meksykańscy przyjaciele za nic nie chcieli dać sobie wytłumaczyć, że trzeba ją pić porządnie schłodzoną i zapijać lub zagryzać.