Podróż Jadę sobie! (KONKURS!) - Kosmetyki: gdzie na świecie są kobiety



Kosmetyki: gdzie na świecie są kobiety

Dawno, dawno temu, kiedy myśl o wyjeździe dopiero krążyła gdzieś wokół mnie i kiedy chciałam, ale nie mogłam się zdecydować, postanowiłam mówić wszystkim, że wyjeżdżam. – A jak już powiem, to nie będzie odwrotu i pojadę – wymyśliłam.

– To prawda, że chcesz wyjechać na pół roku? – zapytał mnie znienacka daleki, przypadkowo spotkany znajomy, do którego widać informacja ta dotarła pocztą pantoflową.

- Ykh… Prawda… ykh… Tak, jasne że jadę.

- Przygotowałaś się już?

- No pewnie. Zaczęłam zapuszczać grzywkę.

Uśmialiśmy się oboje.

A potem naprawdę zaczęłam ją zapuszczać. Nigdy wcześniej nie miałam do tego cierpliwości. Ale co ja zrobię z wymagającą wciąż podcięcia grzywką w Azji? Czy tam w ogóle są jacyś fryzjerzy?

Tuż przed wyjazdem wpadły mnie pożegnać dwie koleżanki. Dziewczyny z serii: bez makijażu pokazujemy się najwyżej sobie, kochamy wakacje nad basenem, odmieniamy przez wszystkie przypadki słowa trendy i wyprzedaże, porozumiewamy się cytatami z „Seksu w wielkim mieście”. Podobno to ja nie przystaję do populacji.

– Będziesz TAM malować paznokcie? Zmywacz, zmywacz i utrwalacz musisz wziąć koniecznie. Czy TAM można kupić tampony? A jak krem pod oczy ci się skończy? Ja wiem, nawilżające chusteczki na pewno ci się przydadzą, tylko weź dużo, żeby wystarczyło do końca. Czy TAM są gabinety z depilacją? Nie zabierasz suszarki? Jak chcesz układać włosy? Musisz mieć puder, jeśli TAM jest wilgotno, będziesz się cały czas świecić. Co, zapakowałaś się w tą małą kosmetyczkę?

Znowu bym się uśmiała, gdyby nie dwa fakty.

Fakt pierwszy: Nadal mnie dręczyła kwestia fryzjera. A konkretnie tego, jak i gdzie ufarbować włosy (zapuścić je na tyle, żeby doprowadzić do naturalnego koloru, nie zdążyłabym. Zresztą ja już nawet nie pamiętam ich naturalnego koloru). W akcie geniuszu przefarbowałam się z czerwonego na ciemny brąz rozumując, że w razie czego o taki kolor TAM będzie łatwiej.

– Odbiło ci – orzekły dziewczęta. – Przecież TAM też żyją kobiety, więc i fryzjer musi być.

Fakt drugi: W piątym miesiącu wycieczki, gdzieś na tarasie guesthousa w północnych Indiach, jedna z dziewczyn z grupy, która się akurat zebrała, nagle powiedziała.

- Głowę bym sobie umyła. Ale muszę oszczędzać szampon, bo się kończy.

- To sobie kupisz – odpowiedziałam. – Himalaya jest super.

- Co? Włosy mi po tym nie wypadną! Próbowałaś? Balsam też można kupić? No nie, nie mów tylko, że używasz miejscowej pasty do zębów.

Więc teraz będzie wszystko, co chciałybyście wiedzieć o kosmetykach i pokrewnych. Ale przy sprawie tak wielkiej jak „wyprawa”, one są tak przyziemne, że głupio pytać.

1. Z fryzjerem w Indiach była absolutna kicha, a konkretnie – nie było go. 99 proc. Hindusek ma naturalnie długie, czarne, ułożone i poskromione olejkiem włosy, pewnie tylko z końcówkami podcinanymi w domu. Fryzjera dla pań widziałam jedynie w największych miastach - Delhi, Bombaju, Kalkucie. W pozostałych był tzw. golibroda, który przyjmował na stołeczku wystawionym obok ulicy podcinając panom wąsy (te ma z kolei 99 proc. Hindusów) i modelując w fale przycięte włosy. Bardzo podobnie rzecz przedstawiała się w Kambodży, w pozostałych krajach – nie było problemu.

Farbę do włosów we wszystkich kolorach tęczy, firm znanych i nie, można kupić w każdym większym sklepie Azji Południowo-Wschodniej. Co też uczyniłam, wracając do naturalnej czerwieni zaraz po wylądowaniu w Malezji. Patent z przefarbowaniem się na brąz w Indiach nie zadziałał; jeśli już, bywały tam najwyżej farby w kolorze czarnym. Konkretnie - we wszystkich odcieniach czerni. Łagodny szampon koloryzujący, pominąwszy że czarny, nie sprawdza się w ogóle. Przy tym kurzu, brudzie, częstotliwości mycia, włosy najdalej po tygodniu są w naturalnym kolorze ścierki.

2. Tzw. zabiegi kosmetyczne. W Indiach – brak. W pozostałych krajach, a zwłaszcza w Tajlandii i Wietnamie – przebierasz, w czym sobie życzysz i jak często sobie życzysz, zarówno u przedsiębiorczych pań działających prywatnie, czyli na stoliku wystawionym na własnej werandzie (dolar za manicure), jak i w eleganckich przeszklonych „klinikach piękności” w centrum miast (4 dolary za regulację brwi). Konkurencja jest tak duża, że w wielu miejscach częściej niż rikszarze zaczepiają hostessy i naganiaczki wciskające w dłoń ulotki z cenami. I chyba nie ma zabiegu, którego nie dałoby się znaleźć najpóźniej po pół godzinie.

Niemal wszędzie (z Indiami włącznie) można zafundować sobie masaż w różnych odmianach. Ale uwaga, zanim sobie zafundujesz, znajdź polecanego masażystę, a najlepiej – masażystkę; przypadki molestowania kobiet w czasie zabiegowego sam na sam wcale nie są rzadkie.

Mnie absolutnie rozwaliło rozwiązanie z tajskiego, mało turystycznego miasteczka Phitsanulok, gdzie w zieleni nad rzeką stoją publiczne rowerki, huśtawki i inne przyrządy do ćwiczeń, a lud rzeczywiście na nich ćwiczy. Obok ustawiono rząd leżaków z widokiem na rzekę, gdzie lud ordynuje sobie masaż stóp (ok. 3 dolarów za godzinę). W tej scenerii na obolałe nogi – rewelacja.

3. Kosmetyki. Dziewczęta miały rację: TAM są też kobiety i też używają szamponów, dezodorantów, kremów, a w wielu rejonach najczęściej kupowanym przez nie kosmetykiem jest talk. Zwykle perfumowany, o zapachu mdłych wód kwiatowych, ale jest też super talk chłodzący z dodatkiem mięty.

Miejscowe kosmetyki są tanie, naturalne i naprawdę porządne; wydawało mi się, że te zabrane z Polski o wiele gorzej radziły sobie z tamtejszym brudem. Dla mnie nie do pobicia były kosmetyki hinduskiej marki Himalaya Herbals w cenie 1-2 dolary za szampony, żele, balsamy, toniki itd.; kremy – ok. 5 dolarów. Zanim kupisz jakikolwiek krem, sprawdź, czy nie jest kremem wybielającym, który na tamtejszym rynku jest bardzo popularny i potrafi zawierać naprawdę silne środki.

We wszystkich państwach Azji Południowo-Wschodniej i marketach w większych hinduskich miastach bez problemu można kupić też marki znane z naszych drogerii – jak ktoś się na nie uprze, oraz płatki higieniczne, pilniczki itd. Kremy przeciwsłoneczne czasami są, a czasami tylko bywają i podobno nie są najlepszej jakości, ale jak dla mnie - ok.

Marki z półki wyższej na lotniskach w niektórych krajach potrafią być dwa razy tańsze niż w Europie.

Odpowiadając na pytanie o pastę do zębów: tak, używałam miejscowej, ale szczerze tego nienawidziłam. Kosztowała dolara za tubkę, była ziołowa i podobno najlepsza na rynku, bo najsilniejsza. Silna tak, że po kilku dniach wypaliła mi skórę wokół ust. Kupiłam ją w przydrożnej budce w małym miasteczku. W każdym większym bez trudu się dostanie Colgate.

4. Artykuły higieniczne. Z faktem występowania TAM kobiet ściśle związany jest fakt występowania podpasek. Są dostępne wszędzie. Chociaż kupując raz nie w markecie, ale na ulicznym sklepo-straganie jakich wszędzie pełno, czułam się jak 14-latka pod kioskiem. Pan znikł na zapleczu. Myślałam, że wróci z towarem, ale wrócił z panią – siostrą, żoną, kuzynką? Pani towar podała, pieniądze zainkasowała, uśmiechnęła się i wróciła na zaplecze. Do dziś zachodzę w głowę, o co chodziło? Czy pan uznał mnie za „nieczystą”?

Tampony można kupić w dużych miastach. Tam też trafia się wynalazek z serii „czego ludzie nie wymyślą” – podpaski i wkładki higieniczne double reklamowane jako „świeżość przez cały dzień” czy coś w tym stylu. Są przyklejone jedna na drugą i kiedy zużytą się wyrzuca, pod spodem zostaje druga, podobno czysta. Fuj, miałam o tym nie pisać, ale ta czyjaś pomysłowość robiła duże wrażenie. No cóż, może Azjatki brzydzi fakt, że my używamy papieru toaletowego zamiast wody i nie stosujemy na co dzień talku?

  • Hinduski