Niesamowicie zmęczeni wielogodzinną górską eskapadą, a jednocześnie niezwykle dumni z ujarzmienia najwyższego szczytu Zielonej Wyspy, marzymy o jednym – gorącej kąpieli. Kierujemy się do pobliskiego Killarney – turystycznej mekki Eire. To miasto odpowiadające naszemu Zakopanemu, głównie baza wypraw startujących w najwyższe irlandzkie góry, choć nie tylko. Podobnie jak i nasz kurort o każdym czasie pełne jest szwędających się po nim turystów. Znalezienie miejsca wolnego od turystycznej braci graniczy z cudem, hotele, restauracje – wszystko przepełnione jest ludźmi chcącymi doświadczyć uroku miasta. Miejsca dla osób o pustelniczym usposobieniu tu brak. Dla nich najwłaściwszą lokalizacją jest okoliczny plener usianego głazami, porośniętego wrzosowiskami oraz dziewiczymi lasami, z usytowanymi tu licznymi jeziorami, Parku Narodowego Killarney.
Jedynym miejscem na nocleg, które udaje się nam w rozsądnej cenie znaleźć jest ośmioosobowy pokój w miejscowym hostelu. Po wymarzonej kąpieli czas by stłumić odgłosy brzuch trapiące. Znalezienie wolnych miejsc w restauracji, w miejscu takim jak Killarney, graniczy z cudem. Ostatecznie zjadamy nie po irlandzku – w restauracji chińskiej. Krańcowym etapem dzisiejszego dnia jest tradycyjna rundka po irlandzkich pubach. Skecze i celtyckie piosenki przedstawiane w jednym z barów przez starszego dziadka zachęcają do dłuższego pobytu, niestety zmęczenie po górskiej wyprawie daje o sobie znać. Nocujemy w towarzystwie dwóch przyjemnych Francuzek oraz dwóch motorowców, którym zapewne dbałość o higienę nie została przez rodziców wpojona.
Wczesnym rankiem uciekając z pokoju, pełnego unoszącego się fetoru niedomytych męskich ciał panów motorowców, spiesznie opuszczamy hostel. Po porannym spacerze po mieście zmierzamy ku pobliskiemu zamkowi Ross Castle. Usytuowany nad jeziorem Lower Lake, powstał pod koniec XV wieku, jako rodowa siedziba klanu O'Donoghue. Zamek był ostatnią twierdzą w Irlandii, która stawiała jeszcze opór krwawemu Cromwellowi. Obecnie, po jego gruntownej renowacji, udostępniono go zwiedzającym. Zamek otoczony poranną poświatą, wolny od jakichkolwiek odgłosów i dźwięków, sprawia dziwne wrażenie. Turystów nie widać, a jedynymi towarzyszami wydaje się wszechobecne ptactwo wodne, pływające po jeziorze. W tak spokojnej atmosferze, czując się trochę nieswojo, postanawiamy opuścić okolice Killarney, kierując się odtąd ku północy. Po raz pierwszy od opuszczenia Dublina odległość od niego będzie stopniowo maleć.