Podróż W stronę Marrakeszu - Ostatni poranek



2006-05-20

Pobudka o 3:50... MASAKRA!!! Nie wiem gdzie jestem... Na śniadanie suchy marokański chleb za dirhama, jogurt, pepsi i woda kupione w sklepie za rogiem. Mix trochę wybuchowy. Szczególnie jogurt z pepsi.

 

Około czwartej wielkie zdziwienie - z minaretów rozlega się wezwanie na pierwszą modlitwę. Akurat pale papierosa w oknie i widzę, że na ulicach już całkiem sporo ludzi.

 

O 5:15 zjeżdżamy na dół. Pierwszy raz rano winda nie jest zawalona walizkami francuskich emerytów i nie musimy zbiegać z plecakami z czwartego piętra, jak to było codziennie w porze śniadania. Może jest trochę za wcześnie, choć na taxi nie czekamy sami. Z żalem oddajemy klucz, żegnamy się z moim mówiącym tylko po arabsku i francusku kolegą od haszyszu i innych nielegalnych atrakcji.

 

Taksówka na lotnisko wyszła nas trzy razy taniej niż z lotniska, pierwszego dnia - 50 dirhamów, ale widać było, że kierowcy i tak głupio tyle rządać... Nawet się nie targowaliśmy.

 

Po drodze ze zdziwieniem obserwuję, całkiem ruchliwe jak na wczesną porę kawiarnie, w których pierwsi klienci popijają mietową herbatę czy poranną kawę i bary serwujące marokańsko-francuskie śniadania.

 

Odprawa, podobnie jak przy przylocie, była trochę długa i męcząca, ale to chyba nic niezwykłego przed 6. rano.

 

Z małym opóźnieniem, parę minut przed 8. zostawiliśmy senny jeszcze Marrakesz...