W Vang Vieng trafiliśmy na dłuższą przerwę w autobusach, więc do Vientiane zabraliśmy się pick-up'em. Zamiast 2 godzin jechaliśmy 4, a momentami na pokładzie było 20 pasażerów. Oczywiście byliśmy jedynymi turystami...
Po drodze mijaliśmy kilka wsi, krórymi przechadzały się dziewczyny w kolorowych strojach ludowych. Niestety, w strasznym ścisku nie dałam rady dokopać się na czas do aparatu...
Sama stolica jest wyjątkowo spokojna, by nawet nie rzec - nudna... To po prostu maleńka mieścina, bez specjalnego uroku. Góruje nad nią złota pagoda, a na środku głównej alei w stylu Pól Elizejskich stoi betonowy Łuk Triumfalny. Całe szczęście, że przeznaczyliśmy na stolicę tylko kilkanaście godzin, bo czas spędzony w Luang Prabang był o wiele lepiej spożytkowany...
Z drugiej strony żal nam było opuszczać ten kraj. Nie poświeciliśmy mu uwagi na jaką zasługuje. Ledwie zaczęliśmy się wyciszać w tej cudownej scenerii, wśród tych pogodnych, a już trzeba było ruszać do hałaśliwego, zatłoczonego Wietnamu i znów opędzać się od naganiaczy wyłapujących każdego białego z plecakiem...