Po dosyć męczącym dniu w Peszcie przyszedł czas na Budę. Wiedzieliśmy, że będzie lżej bo atrakcji po tej stronie Dunaju jest nieco mniej. Zaczęliśmy od tzw. Wodnego Miasta. Jest to dzielnica Budapesztu, której nazwa wywodzi się z czasów średniowiecznych kiedy to była niemal stale zalewana przez powodzie. Nim dotarliśmy do największej chyba atrakcji Budy – Zamku Królewskiego, powłóczyliśmy się po malowniczych uliczkach Starego Miasta. Dzięki przewodnikowi, w który zaopatrzyliśmy się w Polsce doskonale orientowaliśmy kto mieszkał w danej kamienicy, na co należy zwrócić uwagę itp.:) Po drodze pozwoliliśmy sobie na przyjemność wypicia piwa, ale po raz kolejny przekonałam się, że nie ma to jak nasze, polskie piwo. Mi smakuje jak żadne inne:) Na naszej trasie, tuż obok Kościoła Macieja, znalazło się muzeum marcepanu. Na samo muzeum się nie skusiliśmy, wystarczył nam sklepik z marcepanowymi wyrobami. Zakupiłam tam jedną małą czekoladkę, ale z przykrością muszę się przyznać, że ledwo ją zjadłam. To był chyba najgorszy marcepan jaki w życiu jadałam;/ Gdy dotarliśmy pod sam Zamek czekały tam na nas tłumy turystów. A i nawet 2 wycieczki Polaków się trafiły:) Ze wzgórza zamkowego jest piękny widok na Parlament więc ciężko było po prostu stanąć i popatrzeć, bo zaraz ktoś przeganiał by móc samemu pstryknąć zdjęcie. Zamek można zwiedzać, ale my nie skorzystaliśmy z tej możliwości. Jakoś tak wolimy powałęsać się po ulicach, popatrzeć na toczące się tam życie, a zabytki widziane z zewnątrz na ogół nam wystarczają. Ostatnią częścią Budy jaką mieliśmy odwiedzić był Taban. Jest to dzielnica otoczona z trzech stron górami, ale poza tym nie oferuje zbyt wiele. Poszliśmy tam nastawieni, ze jeszcze coś ciekawego zobaczymy ale dookoła były głównie parki. I w zasadzie tym mnie Taban zachwycił. W pewnym momencie znaleźliśmy się na wzgórzu, z którego mieliśmy piękny widok na Zamek. Wyłożyliśmy się tam ot tak po prostu na trawie, dookoła było kilka grupek ludzi, ale każda w słusznej odległości, z oddali dobiegał szum miasta a my chłonęliśmy tę spokojną atmosferę. Gdybym mieszkała w Budapeszcie, myślę że Taban byłby jednym z moich najulubieńszych miejsc:) Wieczór spędziliśmy spokojnie, siedząc na ulicy Vaci i obserwując mikroświat, do którego należał pan, siedzący z gitarą, dwoma świnkami morskimi i psem, który nie robił nic poza tym siedzeniem i zabawą ze zwierzakami, a i tak oczekiwał, ze ktoś mu sypnie grosza:).Był też śmieszny pan naganiacz, zachęcający grupki mężczyzn, do skorzystania z usług klubu nocnego, babinka sprzedająca robione na drutach buciki dla niemowląt, które tak nieszczęśliwie ustawiła, że nikt ich nawet nie zauważał oraz grupa młodych ludzi, którzy próbowali występów artystycznych ale kiepsko im to wychodziło;)
Słowem podsumowania: Budapeszt to piękne miasto, ale jak dla mnie trochę zbyt blade. Nocą robi piorunujące wrażenie, a w dzień jest już z tym gorzej. Taki na przykład Hotel Gellerta w dzień wydał mi się wręcz brzydki. Ścisłe centrum jest baaardzo snobistyczne. Niby wiem, że taki charakter ma każde centrum dużego miasta, ale gdzie indziej jakoś nie rzucało mi się to tak bardzo w oczy. Być może Budapeszt jest po prostu słabo utrzymany i stąd takie moje wrażenie.
Nie mam wątpliwości, że warto było odwiedzić to miasto ale dla mnie i tak najpiękniejszy pozostaje Gdańsk:)