Bardzo chciałyśmy tu przyjechać, nie tylko dlatego że stąd odlatywał nasz samolot... Kurczowo trzymałyśmy się myśli że to miasto nas dla odmiany oczaruje a nie rozczaruje. Spodobało nam się od samego początku - Bay Bridge (wjeżdżałyśmy od wschodu, przez Oakland), widok na ocean, tramwaje, ludzie, hotel.
Zatrzymałyśmy się w bardzo klasycznym hotelu Edwardian blisko centrum. Przez dwa dni chłonęłyśmy atmosferę tego miasta i jego zwariowanych mieszkańców - bo trzeba przyznać że zagęszczenie dziwaków wykracza poza znane nam normy - ale jest to miejsce tak przyjazne że wszyscy czują się tam dobrze.
Moje ulubione miejsce to Fisherman's Wharf. Tam spędziłyśmy najwięcej czasu. Jeszcze w Jerome przykazano nam żebyśmy spróbowały pieczywa na zakwasie w piekarni Boudin. Tak też się stało, Boudin podbił nasze żołądki spragnione smaku prawdziwego chleba - zwiedziłyśmy nawet małe muzeum. Oprócz historii rodziny Boudin i ciekawostek piekarniczych pokazano nam kilka miejscowych kulinarnych wynalazków:
1. oczywiście chleb na zakwasie, zawdzięczający swój smak specyficznemu połaczeniu dzikich drożdży i bakterii, nie bez znaczenia jest też wpływ słynnej mgły; 2. Martini - naciągana historia pewnego górnika i "Martinez Special"; 3. Joe's Special - mieszanka wołowiny, cebuli, szpinaku i jajek; 4. Chop Suey - chiński ein-topf z czasów budowania kolei; 5. Mai Tai, na bazie rumu i curacao (Mai tai roa ae! - Nieziemskie, najlepsze!, miał zakrzyknąć autor koktailu po tahitańsku); 6. Popsicle - sorbet na patyku autorstwa jedenastoletniego Franka Eppersona; 7. Cioppino - gulasz rybny na bazie licznych rodzajów ryb i owoców morza; 8. Fortune Cookie - że niby chińskie? Oryginalnie miały w środku zaproszenia do ogrodu bogatego architekta; 9. Irish Coffee z Buena Vista; 10. Crab Louis - smaczna sałatka z krabów dostarczanych codziennie z zatoki.
W czasie naszego pobytu było chłodno, a nawet zimno. Mgła znad Pacyfiku otula miasto ściśle i tworzy specyficzny klimat. Na jeden dzień porzuciłyśmy nasz samochód na parkingu (parkowanie w SF to temat na odrębną opowieść) i poznawałyśmy miasto z okien tramwaju i autobusu. Nabrzeże o świcie, Golden Gate we mgle, pokręcona Lombard Street. Ledwo uszczknęłyśmy trochę tego smakowitego tortu, a już trzeba było się pakować, oddać samochód (spędziłyśmy godzinę szukając myjni, aż wreszcie pracownik stacji benzynowej uświadomił nam że po to jest 'rental car' żeby nie trzeba go było myć...) i pożegnać się z tym pięknym miastem i ogromnym krajem.
Więc jeśli jedziecie do San Francisco, to ja się chętnie przyłączę.