Następnego dnia zaplanowałem zwiedzanie różnych zakamarków miasta. Trzymając się z dala od tzw. „atrakcji turystycznych” nie mogłem wyjść z podziwu nad niezwykłą atmosferą, panującą w „stolicy słońca”. Tuż obok kwartałów pełnych turystów rozpościerały się bowiem całe kwartały wąskich uliczek, w których czas się zatrzymał. W upalnej temperaturze błyskawicznie schło wszędzie powywieszane pranie, a z okien dochodził aromatyczny zapach przyrządzanego na sposób portugalski dorsza, zwanego tutaj bacalhaõ. Lizbona jednak potrafi „dać w kość” – ani kawałka płaskiego terenu powoduje, że dłuższe spacery kończą się prędzej czy później w tramwaju – prawdziwym symbolu miasta. Postanowiłem jednak wcześniej posilić się nieco w jednej z licznych lokalnych ciastkarni, obecnych niemal na każdym kroku. Przysiadłem nad kawą i drożdżówką, wsłuchując się w rytm miasta. Lekki powiew południowego wiatru niósł znad rzeki zapach oceanu i morskich opowieści.
Do Alfamy, najstarszej części miasta, pojechałem tramwajem. Małe, ciasne żółte wagoniki pękają w szwach od natłoku turystów, ale znalazłem sprytny sposób na uniknięcie tłoku – wystarczy poczekać sekundę na następny kurs. Przez jeden wielki korek tramwaje jeżdżą stadami i po jednym, przepełnionym wozie jadą dwa albo i trzy puste tramwaje.
W Alfamie turystów jest jakby mniej, więcej natomiast różnego rodzaju „elementu”, przez co dzielnica zyskuje na barwności. Wspiąłem się na szczyt zamku św. Grzegorza, by z jego murów oglądać panoramę całej okolicy – niezwykły widok, od razu przypomniałem sobie przelot Centralwingsem i widok podczas lądowania.
Na koniec dnia postanowiłem zrealizować tajny plan i zrobić niespodziankę znajomemu z Lizbony, poznanemu wcześniej w Polsce. Poszedłem po prostu do niego i powspominaliśmy dobre czasy – ucieszył się strasznie na mój widok. On wcześniej też korzystał z linii Centralwings, by dostać się do Polski… Uparł się, by spotkać się jeszcze raz, w sobotni wieczór, mówiąc że dopiero wtedy można poznać Lizbonę naprawdę.