Dziwny, nieprzyjazny Mysore
W: Podobno pierwsze wrażenie decyduje o tym, jakie wspomnienia ma się z danego miejsca. Mysore (czyt. Majsur) rozpoczął źle. Po całonocnej podróży kolejne kilometry wyrabialiśmy krążąc po mieście w poszukiwaniu hotelu. Rikszarz, który liczył na comission przekonywał, że każdy room był big i good. W końcu znaleźliśmy naszą majsurską siedzibę, spławiając wcześniej rikszarza. Znalezienie knajpy też okazało się nie lada wyzwaniem. W końcu - objawienie: widzimy ładny, zielony park. Tego trzeba Europejczykom, którzy Indiami są chwilowo zmęczeni. Gorąco. Miło będzie położyć się w cieniu. Okrążamy park, by trafić do jego jedynej bramy. Zamknięta. Nie wiem, jak w środku znalazła się para z dzieckiem... Cóż, idziemy dalej i znajdujemy drugi park. Ten ma wygląd długo eksploatowanego pastwiska. Są i krowy. Ale nie wybrzydzamy i kładziemy się na skrawku żółtej trawy. Niedługo jesteśmy sami.
Pojawiają się dwaj jegomoście, zagadują nieśmiało językiem angielskim i obrazkowym. Dowiadujemy się, że jeden jest stolarzem, drugi krawcem. Konwersujemy o życiu. I o piłce nożnej: "we play football in Poland, no cricket". Towarzyszą nam w wyprawie na targ. Pomagają wybrać owoce. Przy stoisku z perfumami robią niezłe zamieszanie, przewracają flakoniki. Jak rozbrykane dzieci. Prowadzą nas przez ulice aż do rozstai naszych dróg. Jest to także moment zapłaty. A więc nie ma nic za darmo. Bakshish. Chcą po 50 rupii, dostają po 10 i bye.
T: Chciałam dodać, że panowie są autorami zdjęcia, które mamy w avatarze. Więc nie daliśmy im tych 10 rupii za friko.
Przygoda nas zasmuciła, straciliśmy wiarę w ludzi i sens życia. Wieczorem wzięliśmy więc rikszę spod samego hotelu, pojechaliśmy do eleganckiej restauracji i w dość snobistycznej atmosferze utopiliśmy smutki w sosie curry.
Śniadanie (tylko nie) u Tiffaniego
T: Ja zaś czułam się oburzona następującą sytuacją, która zdarzyła się w Mysore. Wyczytałam w przewodniku, ża w mieście znajduje się knajpka Bombaj Tiffany, która słynie z pysznych słodyczy. Zachwycona nazwą już widziałam oczami wyobrażni jedną z tych eleganckich, czystych knajpek w kolonialnym stylu... Poszliśmy pod podany adres, po drodze ciągani za ręce i nogi przez sprzedawców i naciągaczy. Oczom naszym ukazała się: dziura w ścianie, gdzie upchnięte były brudnawe stoliki, lada i dużo Hindusów. Niezrażona tym pierwszym wrażeniem chciałam zostać na czaj i tutejsze smakołyki, które wyglądają jak pomarańczowe rureczki. Przyglądałam się wywieszonej na ścianie karcie, kiedy nagle przeparadował przez jej środek wielki jak tygrys karaluch. A więc dlatego w nazwe był Bombaj.
Wycieczka z Babą
Nazajutrz jemy śniadanie w barze, gdzie nie ma sztućców. Fajnie! Przyjeżdża Baba, rikszarz, którego poznaliśmy dnia poprzedniego. Jedziemy na Chamundi Hill. Rzesza wiernych czeka w kolejce do tamtejszej świątyni. Zatrzymujemy się przy statule świętego byka Nandi. Odprawiamy skromny rytuał. Kapłanowi oddajemy kwiaty, on wiesza je na statule, a na czole robi nam kropki. Nie dostaliśmy tylko wody do picia, ale może to i lepiej. Powetowaliśmy sobie stratę wypijając sok z trzciny na ulicy wyciskany.
Potem Baba zawiózł nas pod Lalitha Mahal Palace - hotel nr 1 w mieście. Kiczowaty według Tusi budynek, w środku przepych i wypchane tygrysy. My, białe twarze, możemy wejść i zwiedzić za darmo. To dziwne przyjechać do Indii i mieszkać w takim hotelu, jak w bańce mydlanej.
Obowiązkowym punktem programu z rikszarzem wynajętym na cały dzień jest przejażdżka po sklepach. Sklep z figurkami nie wzbudził w nas entuzjazmu. Potem odwiedzamy, gdzieś w wąskich uliczkach ukryty, warsztat produkujący kadzidełka. W małym pomieszczeniu na podłodze siedzi kobieta i obtacza bambusowe patyczki w mieszance węgla i drzewa sandałowego, a potem w zapachowych proszkach. I następne. Następne. I tak 6000 razy dziennie, za co dostaje 200 rupii.
Zwiedzamy także pałac maharadży - eklektyczna budowla o wspaniałych wnętrzach i wpływach architektury europejskiej, indyjskiej i arabskiej. Niestety, w środku nie można robić zdjęć. Najdziwniejsze, że budynek ten ma niecałe 100 lat, a państwo maharadży istniało jeszcze 70 lat temu.
Na bazarze uczta dla zmysłów. Zdecydowane kolory, symetryczne górki różnobarwnych proszków, girlandy kwiatów, piramidy warzyw i owoców.
Piękny spektakl i sprytni Hindusi
Na koniec wracamy pod pałac, by zobaczyć spektakl tysięcy światełek zdobiących siedzibę maharadży. Gdy wracamy chłopak - twórca instrumentów chce nam sprzedać trąbkę z mango. Idziemy razem długi kawałek i w tym czasie opuszcza cenę czterokrotnie i dorzuca 3 flety. Ok, założymy zespół.
T: Podczas oglądaniu spektaklu świateł pałacu Maharadży spotkała nas kolejna przygoda upewniająca nas o niezwykłej przedsiębiorczości Hindusów. Chcę kupić od przechodzącego nieopodal małego sprzedawcy paczkę prażynek. Kosztują 5 rupii. Mam tylko banknot 100. Wręczam człopcu, on sprawdza że nie ma reszty- po czym wręcza mi jeszcze jedną paczkę i udaje, że jesteśmy kwita;)