A wszystko, jak to zwykle u nas, było "na wariata". Piotr (mój mąż) przedwczoraj wieczorem oznajmił, że każdy szanujący się biznesmen musi się rozwijać. A że my od lat prowadzimy "kwiatowy biznes", to musimy płynąć z trendem i najlepiej by było, gdybyśmy pojechali do Holandii, konkretnie właśnie do Aalsmeer, na giełdę kwiatów.
Jako że z natury jestem małym leniuszkiem (a co, nie można ? ;-) ) i miałam inne plany (basen, sauna, spa), powiedziałam mu, że tym razem nie jest mi z nim jakoś po drodze, i niech sam sobie leci do tych swoich holenderskich "badylarzy". O dziwo, nawet nie protestował. Mimochodem dodał jedynie, że jeśli tak, to dobrze, on pojedzie sam, tylko nie zapomni wstąpić w Amsterdamie do kilku coffee-shop`ów, no i że chyba aktywnie zapozna się z ofertą Dzielnicy Czerwonych Latarni.... O co mu chodzi z tymi latarniami ? Wiedziona złym przeczuciem odpaliłam neta i wklepałam hasło... To, co naczytałam się o tej ciekawej z męskiego punktu widzenia dzielnicy, podniosło mi ciśnienie do górnego poziomu stanów bardzo wysokich i nie muszę chyba dodawać, że najpierw wałek do ciasta, a później i gołe ręce poszły w ruch... Niech chłop wie, że nie lubię takich głupich żartów !