Krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, pustynie przechodzą w sawannę, sawanna w krzaczaste lasy, lasy w skały, skały znów w wydmy, wydmy wbijają się w ocean. Kiedy spacerujemy brzegiem Atlantyku pod Walvis Bay (dawne kolonialne miasteczko, znakomite miejsce wypadowe do surfingu i wypraw na ryby), pod naszymi stopami chrzęszczą miliony pękających muszli. Ogromne ślimaki, trudne do zidentyfikowania skorupiaki, całość sklejona aromatycznymi glonami, sprężystymi i ciągliwymi jak guma do żucia. Szosą nad samym brzegiem pędzą terenowe samochody. To niemieccy, holenderscy, amerykańscy i brytyjscy turyści, których wcale - z racji ogromnego terytorium Namibii - nie widać tak wielu. Jedni nurkują, inni surfują, jeszcze inni ścigają się po pustyniach quadami. Właśnie, quadami...
Quady pod Walvis Bay wspominać będziemy długo. Jeszcze nigdzie nie pędziliśmy z taką prędkością wśród bezkresnych wydm, gór, ton piasku, które z jednej strony zachęcają do szaleńczej jazdy, z drugiej budzą oczywisty respekt. Nagle... mamy wypadek. Wskutek własnej brawury i nieostrożności spadamy z wielkiej wydmy, która, zamiast opadać łagodnie, ścięta jest pustynnym wiatrem niczym świeżo odkrojony kawałek tortu. Wali się na nas ciężki jak diabli quad, gdyby nie kaski, nie czytalibyście pewnie tego tekstu. A tak sińce i pokrwawienia polewamy wodą utlenioną w budynku wypożyczalni pod wielkim zdjęciem Angeliny Jolie z rodziną (aktorka adoptowała dwójkę namibijskich dzieci i kupiła tam sporą posiadłość). Potem mamy jeszcze okazję przetestować namibijską służbę zdrowia. Bez kolejek i problemów z rezerwacją trafiamy do świetnie mówiącego po angielsku lekarza w eleganckiej przychodni. - Mieliście szczęście, te quady to istne przekleństwo. Nieraz zdarzało nam się tu składać złamane kości - mówi. Nam przepisuje maść i mrugając okiem, zaleca wzajemne masaże.
Znakomitą rekonwalescencją okazuje się rejs po oceanie następnego dnia. Dookoła cmentarzysko wraków statków z całego świata (Namibia zarabia na ich złomowaniu), na pokład wskakują nam foki, za statkiem ciągnie, gęgające o garść jedzenia, stado ogromnych pelikanów. Kapitan serwuje sherry, zimne namibijskie piwo na niemieckiej licencji oraz świeże ostrygi polane cytrynowym sosem i tabasco.
Podróż w następnych dniach bywa męcząca, ale ani myślimy narzekać. Po drodze mijamy tereny plemion Himba i Herero. Te koczownicze ludy spotkać można tylko w Namibii. Wysmarowane odstraszającą insekty mieszanką tłuszczu i ochry, półnagie kobiety Himba sprzedają naszyjniki. Płacimy namibijskimi dolarami, na których zamiast bohaterów narodowych widnieją rysunki koziorożców, słoni, antylop... Parę kilometrów dalej kobiety Herero - wystrojone w pyszne suknie jak z epoki wiktoriańskiej. Na głowach noszą kapelusze zakończone dwoma długimi rogami. - Te rogi to symbol płodności - wyjaśnia Carl. Herero sprzedają swe własne miniaturki - w postaci szmacianych lalek. Oczywiście zabawki też mają rogi.
Potem pędzimy już bez przystanków, by jeszcze przed zachodem słońca zdążyć do Twyfelfontein. W tym cudownym, ukrytym wśród brązowych jak lana czekolada skał, miejscu z zieloną trawą i niskim buszem czeka nas niespodzianka - zmierzające wolno do wodopoju i machające trąbami stado słoni. Twyfelfontein to szczególny punkt na naszej trasie - na skałach pradawne ludy wyryły pismo obrazkowe - wyżłobione w kamieniu żyrafy, lwy i antylopy wskazywały niegdyś szlaki polowania. Dziś wszystko to wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W sąsiedztwie mnóstwo przedziwnych form skalnych, z których każda liczy sobie wiele milionów lat. Jak chcesz, możesz polatać po okolicy dwupłatowcem albo zrobić sobie wycieczkę na tereny polowań lwów i innych kotowatych. To już zwiastun tego, co czeka nas w położonym nieco na północ dzikim parku Etosha. Powietrze wilgotnieje, robi się nieco chłodniej, a w myślach odzywa się oczekiwany z niecierpliwością pomruk skradającego się na polowanie lwa.
Całą relację z podróży do Namibii przeczytacie w serwisie Logo24>>