A więc stało się…
Po burzliwej dyskusji na temat lokalizacji tegorocznych wakacji padło znowu na Grecję. W zasadzie tak naprawdę było to już przesądzone od czasu ubiegłorocznego powrotu z Krety, ale tak na wszelki wypadek przedyskutowaliśmy wszystkie możliwe opcje i zdecydowaliśmy,
że nie dla nas Egipty, Turcje i inne tam…
Rezerwacja biletów lotniczych do Aten rozwiała wszelkie wątpliwości
(o ile takie były) i uświadomiła nam, że po raz pierwszy jedziemy zupełnie sami bez żadnego biura podróży, bez rezydentów, wycieczek fakultatywnych, itp.
Poszukiwania kwater i połączeń promowych przy dzisiejszym stanie Internetu jest banalnie proste.
Większość potrzebnych nam informacji zdobyliśmy dosłownie w kilka dni. Później po prostu dopracowywaliśmy nasz „rozkład jazdy”.
PLL LOT zaskoczył nas na plus bardzo sprawną, sympatyczną obsługą, cateringiem.
Rozczarował – opóźnionym startem z Warszawy, ale wszystko można wybaczyć… Myślami byliśmy już na Cykladach.
Ateny przywitały nas upałem oraz wielonarodowym zgiełkiem na lotnisku Venizelos.
Oddaliśmy bagaż do przechowalni i autobusem X95 pojechaliśmy na Syntagmę.
Z powodu opóźnienia naszego samolotu musieliśmy ograniczyć nieco nasze plany co do greckiej stolicy. Zrezygnowaliśmy więc z wspinaczki na Likavitos i najpierw udaliśmy się na zwiedzanie świątyni Zeusa pamiętając, że w roku ubiegłym zamknięto nam bramę przed nosem…
Następnie ruszyliśmy w stronę Akropolu, chcąc zaliczyć nowo otwarte muzeum.
Niestety. Zaliczyliśmy, ale pierwszą wtopę podczas tego wyjazdu.
Muzeum zamykano o 19.00 i strażnik przy wejściu nie wpuszczał już nikogo na pół godziny wcześniej!
No cóż… Może następnym razem?
Powłóczyliśmy się po Monastiraki, zjedliśmy gyrosa na Place, pogapiliśmy się na zmianę warty i złapaliśmy powrotny autobus na lotnisko,
gdzie zamierzaliśmy przeczekać większą część nocy.
Wodolot odpływał z Pireusu dopiero o 7.05 rano, jednak coś mnie podkusiło aby pojechać do portu już ok. 3.00 …
Złudne marzenia o jakichkolwiek udogodnieniach dla turystów w porcie prysnęły niczym mydlana bańka.
Pireus w nocy przypomina pustynię.
Nie można zjeść, napić się ani też przysiąść gdzieś wygodnie.
Cóż, za ciekawość się płaci – spędziliśmy więc 3 godzinki koczując na nadbrzeżnej ławce, gapiąc się w cumujący o 10 metrów od nas katamaran, który rankiem miał nas zawieźć na Milos. Całe szczęście gość z obsługi wodolotu widząc dwoje tak wytrwałych klientów SeaJeta zlitował się
i przyniósł nam 2 kubki pysznego shake’a o smaku owocowym
i czekoladowym.
Pogaduszki z nim zdecydowanie skróciły nam czas oczekiwania na świt…
Od ok.6.00 port zaczął się zapełniać i niebawem przed wodolotem zebrał się niezły tłumek.
Na pół godziny przed odjazdem wpuszczono nas na pokład i dokładnie o 7.05 opuściliśmy port w Pireusie kierując się powoli w stronę Milos…
Dwugodzinny rejs minął nam stosunkowo szybko.
Morze było spokojne, lekkie monotonne bujanie usypiało.
Wykorzystaliśmy więc ten czas na szybką regenerację sił po nocnym czuwaniu w porcie.