no bo wylądowałyśmy w środku nocy na dworcu pełnym podejrzanie wyglądających turków wiadomej płci. zdesperowane zdecydowałyśmy się wydać parę groszy i zanim tuż przed świtem zabierze nas pierwszy dolmusz do Kuşadası - wpakować się do w miarę bezpiecznie wyglądającej lokanty.
tym sposobem straciłyśmy fortunę na dwie herbatki i porcję zupy, pieprzowej, jak się okazało nieco zbyt późno, by wycofać się z tego kulinarnego szaleństwa. właściwie miało to swój urok, a paulinie nawet smakowało.
w końcu ktoś po nas przyszedł, grzecznie podreptałyśmy z plecakami za facetem i po odsiedzeniu kolejnych 20 min w zimnym busie - odjechałyśmy z tego ponurego miejsca.
cóż, noc była zapowiedzią. zapowiedzią niezrównoważonego naganiacza, który zaciągnął nas do zatęchłego hotelu z basenem bez wejścia do basenu, zapowiedzią mało atrakcyjnego, przeładowanego turystami miasteczka i ponad wszystko - zapowiedzią zapchanego kibla.
co robiłyśmy?
ano spacerowałyśmy, gapiły się na ludzi, odganiały namolnych zaczepiaczy, miejsce jednak jakoś nie sprzyjało odpoczynkowi. były owoce, internet, prawie śmiertelna dawka papryczki, wycieczka na wysepkę w zatoce i plażę kobiet, a na deser - prócz przepychania kibla wieszakiem na ubrania - awantura z właścicielem. taka prawdziwa. taka, że aż zaczęłyśmy się bać. taka, że tylko allah mający nas niewątpliwie w swej opiece uchronił nas przed... właściwie nie wiem czym. przed wybuchem śmiechu prosto w twarz rozhisteryzowanego właściciela hotelu i wszelkimi konsekwencjami takiego szaleństwa. poszło oczywiście o pieniądze, a katastrofalne w skutkach mogło okazać się wykrzyczane do nas zdanie: ”but it costs half past twelve!”... :ppp
no ale. wpis robi się już nieprzyzwoicie długi, a nie wspomniałam jeszcze o najważniejszym: o wycieczce.
otóż... pojechałyśmy. pojechałyśmy sobie na wycieczkę, a podróżowanie po turcji lokalnym transportem poza stricte turystycznymi trasami jest piękną przygodą samo w sobie. ekscytującą i zabawną. w pobliże didymy dotarłyśmy bez problemu. celem były ruiny świątyni apollina. wrażenia? upał, upał straszliwy i chłodny cień kolumn - tych ostatnich stojących i tych zwalonych przed wiekami, podtrzymywanych siłą naszej wyobraźni, falującej w słońcu i kurzu. nie wiadomo, co bardziej wyobrażone w tym miejscu... pęknięcia i szczeliny w murach, umykające jaszczurki... większość rzeźb wywieziono do... no, gdzieżby indziej - do british museum, ale ruiny świątyni i tak robią wrażenie. sanktuarium apollina, święte źródło, wyrocznia... rozpalone czoło, chłód zwalonych kamieni. i ta ironia historii, która wzmaga i tak już ogromny dystans: tym kilku ocalałym meduzom można było spojrzeć w twarz bez lęku. śmiało. bez zdziwienia. bo czy to dziwne, że patrząc na ludzi setki lat, wolały zmienić w kamień same siebie?
dostanie się popołudniową porą z didymy do miletu łatwe nie było. złapałyśmy jednak jakiś busik, który dowiózł nas do sąsiedniej mieściny. stamtąd... stamtąd było już blisko, ale niestety - nie kursowała już żadna komunikacja publiczna. czekał nas kilkukilometrowy marsz w lejącym się z nieba żarze... i niepewność co do możliwości powrotu do selczuku. ale jechać taki kawał świata i zrezygnować niemal już u celu? nie ;) jeszcze w granicach wioski złapałyśmy stopa - przejażdżka na pace miała ten ogromny plus, że pozwalała cieszyć się widokami i chłodzić czoło przed kolejną porcją wrażeń.