Dostac sie na wyspe Fernando de Noronha nie jest latwo. Naraz moze tam przebywac jedynie 400 osob z zewnatrz. Nasza historia zalatwiania kilkudniowego pobytu na wyspie nie jest ani troche mniej barwna niz sama wyspa, a nawet o wiele bardziej dramatyczna. Perypetii i nieoczekiwanych zwrotow akcji bylo co niemiara i dla wprawnego scenarzysty starczyloby na pelnometrazowy film przygodowy. Wszystko sie jednak skonczylo happy endem i dotarlismy tam malym samolotem smiglowym.
Fernando de Noronha jest najdalej na wschod wysunieta czescia Ameryki Poludniowej i od europejskiej Islandii oddziela ja tylko jedna strefa czasowa, a od Polski 3 godziny. Jest to scisly rezerwat przyrody. Przy pewnej dozie szczescia mozna zobaczyc z wysokiej skaly przyplywajace tamtedy wieloryby (nam sie niestety nie udalo), czy poplywac sobie z zolwiami (tez nic z tego) lub z bliska przyglanac sie lawicy delfinow. Tu odnieslismy pelny sukses. Gdy juz zupelnie stracilismy nadzieje, ze zobaczymy ktorekolwiek ze wspomnianych zwierzat, na kilka godzin przed pozegnaniem sie z wyspa pojechalismy do portu z zamiarem wynajecia lodki i poplyniecia na snorkling. Przy pomocy sympatycznego Szkota, ktory byl ponoc jedyna osoba na wyspie mowiaca po angielsku udalo nam sie wynajac motorowke i poplynelismy. W pewnym momencie podplynela do nas cala lawica delfinow, ktora towarzyszyla nam kilkanascie minut harcujac w poblizu lodki. Ledwo odetchnelismy z wrazenia, gdy przyplynela nastepna lawica i cala zabawa powtorzyla sie jeszcze raz. Ze snorklowania nic akurat nie wyszlo, bo nagle zaczela nadchodzic burza, zerwal sie wiatr, a fale robily sie tak duze, ze postanowilismy wracac do brzegu. Zmoklismy zreszta tak samo jakbysmy sie kapali.
Za transport na wyspie sluza glownie male terenowe samochodziki bez drzwi, okien i tylko ze szczatkowym dachem, zwane buggy. Do luksusu im daleko, oj daleko! Ale sa nad podziw wytrzymale. Prowadzenie takiego pojazdu po drogach na wyspie to nie jest bajka. Wyobrazmy sobie waska droge ostro pnaca sie do gory. Dziury, wielkie kamienie sterczace na kazdym kroku i maly samochodzik probujacy wspiac sie do gory. Aby utrzymac rzezacy silnik, lada chwila grozacy udlawieniem sie, na jakich takich obrotach, trzeba na jedynce utrzymac pewna minimalna predkosc, o wiele za wysoka aby zniesc jazde po takich wertepach. Samochod nam umozliwil dotarcie do kilku plazy, ktorych piekno jednak w pelni usprawiedliwilo wysilek kierowcy i wytrzymalosc pasazera. Do jednej z plazy, nawiasem mowiac najpiekniejszej, oprocz znojnej trasy samochodowej trzeba bylo jeszcze zejsc po drabinach przymocowanych do pionowych skal i jeszcze 200 stopniach wykutych w skale. To sie nazywa poswiecenie! Spedzilismy tam 2 godziny i bylismy jedynymi osobami. Zielona woda, bialy piasek i tylko my.