Podróż Greckim stopem - kilometry, ludzie



2008-02-18

Ateny

Ateny - Saloniki

Saloniki – Wiedeń

Wiedeń – Praha

Niekończące się przemieszczanie. W ramach koniecznych oszczędności postanowiłyśmy zrezygnować z ostatniego noclegu, a noc spędzić w pociągu w drodze z Aten do Salonik. A dzień zaczyna się i kończy w łóżkach, w pozycji poziomej. Nasz trwał ponad 36 godzin. Rano, w południe, wieczorem i w nocy zwiedzamy Ateny. Po północy wyjeżdżamy (rozwalającym się pośpiesznym – myślałam, że trasa między dwoma największymi miastami będzie miała bardziej reprezentacyjne niż reprezentatywne pociągi) do Salonik. Do 13 błądzenie po mieście, place, skwery, kościoły, morza. Lotnisko. Wieczorem autobus do Pragi/Brna, niekończący się tramwaj do domu.

Więcej już nie należy do tego miejsca.

W ponad 4-milionowych Atenach nie czuć tłoku. Może dlatego, że trafiłyśmy na kataklizm – spadł śnieg. W sumie, to nawet dla mi było dziwnie (w Pradze w tym roku padało dwa razy, a śnieg wytrzymał jakieś 12 godzin), a co dopiero dla południowych balkonowych Greków. Z powodu śniegu:

- podobno nie kursowały niektóre autobusy (mówi pani z Carrefoura)

- nie dowieźli świeżego chleba (pani z amerykańskim akcentem z małego sklepiku na Place)

- wycieczka samochodowa po Atenach jest too risky (35-letni stopoGrek, który częstował w greckim domu ciastkami i syropowymi przysmakami nieznanej nazwy)

- jest pustawo (podobno normalnie Ateny są bardzo zatłoczone i zajeżdżone), a Grecy najwyraźniej nie znają sposobów z solą czy posypywaniem piaskiem.

I uwaga. Z powodu śniegu Akropol obwąchałyśmy tylko z daleka i zza płotu, bo dnia 18.02 teren Akropolu został zamknięty z powodu śliskiej nawierzchni. Wybaczam tylko dlatego, że nie jestem szalonym miłośnikiem architektury starożytnej.

Robimy sobie długi ateński spacer. Dość dużo turystów, jak na taką dziwną porę roku – aż boję się ile jest w sezonie.

Polaków spotkałyśmy na szczęście tylko przelotnie i tylko w Atenach. Jedni z nich zrobili największy obciach świata. Szkoda pisać.

Nie wiem na ile nasze Ateny są prawdziwe. Na ile uśpione zimą, na ile przesłoniły nam je najbardziej (?) turystyczne dzielnice: Plaka, Mons., główne place i głowne ulice. Duże miasto czuć dopiero w mniejszych Salonikach czy średniej Patrze. Największe wrażenie robią z Pireusu (1,5 godzinny spacer w poszukiwaniu Marina Zea – logika nie zawsze jest lepsza niż wskazówki kioskarzy) albo z górki niedaleko Akropolu. Są niekończące.

Wszystkie te chińskie zupki i fast foody chcemy uwieńczyć kolacją w stylu narodowym, czyli Grecką wyżerką. To jej wizja świeci nad nami cały dzień. Już wieczorem, w poczuciu obowiązku, idziemy jeszcze pooglądać małą, zabytkową Plakę – dzielnicę u stóp Akropolu. Nawet, a może zwłaszcza, po sezonie właściciele zwabiają do knajp wychodząc na zewnątrz. Standardowe jest pytanie: where are you come from? A potem, niezależnie od odpowiedzi, aaaauuuoooo – z uznaniem. I chyba przez te greckie bezdomne psy, a może intuicję czy ogólnogreckie szczęście, trafiłyśmy do rodzinnej Taverny, w której wybiera się potrawy z zestawu 18 dań (pan właściciel przynosi półmiski na wielkiej tacy), do tego pół litra pysznego lekkiego domowego wina z beczki, chleb, woda i niespotykana atmosfera (pan domu wita – welcome, pomaga znaleźć stolik, krąży z fasonem między stolikami i otwiera drzwi przy wychodzeniu).

Marzenie spełnione, (adres zapisany), możemy wracać po plecaki nocną Ateną (jakie bzdurne jest polskie tłumaczenie – przecież nazwa miasta pochodzi od bogini Ateny!). Wygląda na to, że jesteśmy jedynymi kobietami o tej porze. Suniemy po grecku – po tygodniu przestałyśmy już zwracać uwagę na kolory świateł na skrzyżowaniach.

I siedem godzin w przegrzanym przedziale z klatką z potworem o trzech pazurach (trauma M.)

W Salonikach czuć już finisz i jakiś rodzaj zmęczenia. A może po prostu niewygodne czekanie zamiast wolności planowania. Pod łukiem siedzimy bez celu. Obserwuję. 

 

Bo najważniejsi są ludzie.