Rano o godz. 5.00 (po swietnej podrozy, autokar byl super wygodny i cieply) dotarlismy do Durbanu. Bylo jeszcze ciemno. Sprawdzilismy hotel Formula 1 przy dworcu, ale byl dla nas za drogi. Jako ze nic innego nie bylo w poblizu, dworzec zamkniety a okolica nie za przyjemna (jak to bywaja dworce na calym swiecie), po wytargowaniu bardzo dobrej ceny pojechalismy taksowka do najblizszego hostelu. Poniewaz zmienilismy plany tak nagle i pojechalismy w odwrotnym do planowanego kierunku, nie bylismy umowieni z zadnym Couch Surferem. Kierowca byl chyba nowy, bo zgubil sie ze trzy razy. Zapytal o wskazowki na stacji benzynowej i w koncu wysadzil nas pod hostelem Tekwani. Miejsc nie bylo, ale pozwolono nam wejsc i przeczekac az sie rozjasni i moze cos wyjasni. Jak sie okazalo w miescie wlasnie odbywa sie jakis super – wazny mecz rugby miedzy RPA a Lions’ami (zespol Wielkiej Brytanii i Irlandii) i wszystkie, ale to po prostu wszystkie noclegi sa zarezerwowane. No to super... Uratowal nas w koncu namiot. Inny hostel, Ansteys Beach Backpaker, pozwolil nam sie rozlozyc w swoim ogrodzie. Chociaz w Tekwani nie zostalibysmy dobrowolnie, majac inna opcje. Ciezka muzyka techno wlaczona zostala tu o 6.30 a ludzie skacowani zerwali sie do imprezy. Tak, tak, tance zaczely sie o 7.00... Uzywki wszelkiego rodzaju poszly w ruch, krzyki i spiewy... To raczej nie jest rodzaj turystyki, na jaka sie nastawilismy. No i my raczej lubimy pospac dluzej niz 6.30... Za to Ansteys Beach Backpaker okazal sie malym rajem. Slicznie polozony na samej ogromnej, wspanialej plazy nad Oceanem Indyjskim, atmosfera wyluzowania i zrelaksowani goscie... O tak, tu nam sie bardzo spodobalo.
Rozlozylismy namiot, odswiezylismy sie i poszlismy na plaze. A co to za plaza! Czysta, piaszczysta, ciagnaca sie w niskonczonosc. Woda ciepla, wielkie fale, pelno surferow. No tak, pomyslelismy rownoczesnie, do takiej zimy to my bysmy mogli sie przyzwyczaic...
W pewnym momecie rozlegl sie glos syreny, wszescy pospiesznie wyszli z wody. Prawdopodobnie ratownicy dostrzegli rekiny. Jest co prawda siatka ochronna, ale w miejscu gdzie stykaja sie dwie siatki jest mozliwosc, ze jakas bestia sie przedostanie. Po okolo pol godziny droga byla wolna, znow mozna bylo sie kapac. I tu nagle cos niesamowitego! Na horyzoncie pojawily sie... wieloryby! Az zaparlo na dech, nie moglismy uwierzyc wlasnym oczom! Byly co prawda bardzo daleko, ale nawet z tej odleglosci mozna bylo docenic jak ogromne musialy byc. Kilka razy ukazal sie ogon, a kilka razy tulow i fontanna wody przy wydychanym powietrzu. Wrazenie nie do opisania po prostu... Zachwyceni poczekalismy na zachod slonca (to jednynie o 17.30 – jak to zima ;)) i poszlismy do namiotu. Co za dzien! Jakze wspaniale i cieplo przywital nas Ocean Indyjski. Tej nocy mielismy cudne sny...
Nastepnego ranka udalismy sie na przystanek autobusowy by pojechac do centrum Durbanu. Nie przyjechal jednak ani ten autobus, ani tez z nastepnej godziny. Bardzo mile panie zaproponowaly, iz mozemy isc z nimi na przystanek minibusow, jako ze same chcialy sie dostac do centrum (a jest ono dosc daleko). Po jakims polgodzinnym marszu dotarlismy do przystanku i kretymi drogami pojechalismy do miasta. Tutaj wysiedlismy w zupelnie nam nieznanym miejscu, ale znowu te same mile panie zaprowadzily nas na stacje (nasz punkt orientacyjny) i nawet umowily sie z nami na 16.30 na powrot na plaze Ansteys (co okazalo sie zbawienne w skutkach dla nas).
Chcielismy zobaczyc centrum, z jego znanymi, wielkimi swiatyniami wielu wyznan. Jako ze tutaj autobusy nie maja na przystankach opisanej trasy, pytalismy znow o wskazowki. W koncu dwie osoby stwierdzily ze 100% - dokladnoscia wiedza gdzie sie chcemy udac i ze nam pokaza. Pojechalismy minibusikiem. Nawet wg mapy na poczatku nam sie wydawalo ze jedziemy we wlasciwym kierunku, potem stracilismy orientacje. Durban jest ogromny. Wysiadamy... a tu... nie, nie, to zupelnie nie to! „Ale przeciez wszyscy turysci tu chca przyjechac!” A to gdzie wyladowalismy to park wodny Ushaka... I co teraz? Zanim wrocimy na stacje, zorientujemy sie jak dotrzec tam gdzie chemy, bedzie 16.30 i trzeba bedzie wracac... Postanowilismy sie rozejrzec po tym slawetnym parku, Lezal przy pieknej plazy z widokiem na miasto z jednej i na port z drugiej strony. Posiedzielismy obserwujac surferow i dzieci przy brzegu, wszytkich zmagajacych sie z duzymi falami. Przeszlismy sie po molo i poogladalismy olbrzymie statki transportowe, na ktore ladowana byla niesamowita ilosc kontenerow. Ze tez to wszystko nie zostanie zmiecione przy pierwszym sztormie... W sumie miejsce okazalo sie bardzo ciekawe. A na koniec, jak to przystalo na prawdziwego turyste w Durbanie, stwierdzilismy, ze zobaczymy i park wodny, skoro juz tu jestemy. Kupilismy bilet wstepu na czesc akwarium tylko, bez czesci do kapieli. W akwarium i oceanarium zobaczylismy ciekawe stwory morskie, plaszczki, zolwie, ryby – olbrzymy, rekiny, delfiny, pingwiny. Choc w zasadzie przeciwni jestesmy trzymania zwierzat w niewoli, troche sie przekonalismy do tego miejsca dowiedziawszy sie o jego misji, ratujacej wyginajace gatunki i prowadzacym misje edukacyjna na bardzo szeroko zakrojona skale. Dowiedzielismy sie na przyklad, ze by zlowic 1 kg krewetek, 8 kg innych stoworzen morskich zostaje zabitych przez zlapanie do tej samej sieci!
Udalo nam sie tez wrocic na przystanek na plaze Ansteys na umowiona 16.30.
Jak sie okazalo jednak... autobus, zgadnijcie! Znowu nie przyjechal. Ani ten nastepny o 17.30. Cierpliwosci zdecydowanie nie powinno zabraknac tym, ktorzy maja zamiar uzywac lokalnego transportu w RPA! Na koniec czekania okazalo sie, iz juz zaden autobus w naszym kierunku nie odjedzie. Na szczescie bylismy w dobrych rekach naszych znajomych z rana, w przeciwnym wypadku w zyciu nie znalezlibysmy przystanku minibusikow i bylibysmy pewnie skazani na droga taksowke. Ale nasze panie zadzwonily po minibusik, ktory jak obiecal ze bedzie za 5 minut – tak przyjechal za pol godziny. I tu nagle, zaraz jak sie zatrzymal, ten niewielki vanik na 15 osob zostal zaatakowany przez tlum okolo 50, moze 70 osob czekajacych na dwa ostatnie autobusy! Sceny dantejskie, istna bitwa i krzyki, ale – cud! – nas wciagnely – przy wielkich okrzykach – nasze znajome. Po prostu przeboksowaly innych ludzi, krzyczac ze to ONE zamowily ten minibusik i to ONE zdecyduja kto jedzie, a my dwoje jestesmy Z NIMI. I juz, wepchnely nas. I pojechalismy. W rytmie afrykanskiego techno, ktorego jak juz zdazylismy nabrac pewnosci, sluchaja wszyscy kierowcy minibusikow w Durbanie. Wszyscy! I to nie tak sobie z przodu w radyjku, nie, nie! Na caly regulator przez liczne glosniki rozmieszczone w calym wozie, tak ze czlowiek az wibruje w srodku.
I tak po tej emocjonujacej podrozy, juz po ciemku, dotarlismy na miejsce. Nasze znajome byly bardzo zadowolone, ze nam pomogly, a my im bardzo wdzieczni. Byly tez bardzo niepocieszone ze nie wstapimy do nich na niedzielny obiad nastepnego dnia, ale jutro mielismy juz wyjezdzac z Durbanu. Wymienilismy e-maile i poszlismy jeszcze na plaze na chwile, by poobserwowac biale fale na czarnym tle. W sumie nie zobaczylismy tego co zaplanowalismy, ale okazal sie to byc swietny dzien.