Nasza podróż naprawdę się zaczęła. 2 czerwca po niespełna 3-godzinnym locie z Krakowa wylądowaliśmy w Shannon, w południowo-zachodniej Irlandii, gdzie pierwszym widokiem był znak „Welcome to Ireland” – „Witamy w Irlandii”. Miły początek. Kolejną przyjemną niespodziankę sprawiła nam pogoda.
Z Polski wylecieliśmy opatuleni w polary i kurtki przeciwdeszczowe, a tutaj – ta wietrzna i deszczowa wyspa przywitała nas pięknym bezchmurnym niebem i upałem.Z lotniska ruszyliśmy w stronę Limericka, małego – aczkolwiek jednego z największych miast irlandzkich (bodajże trzecie co do wielkości, ok. 90 tys mieszkańców), w prowincji Munster, nad rzeką Sionna (Shannon). W drodze od razu zachwycił nas krajobraz: morze zieleni. Irlandczycy mają ponoć 30 określeń koloru zielonego - i faktycznie: tyle jego odcieni zdaje się mieć sama trawa, która rośnie i zieleni się tu przez cały rok. Poza granicami miasta mijamy sielskie farmy, z kolorowymi domkami, blaszanymi stodołami, krowami, traktorami i belkami siana. Płoty są niskie (na ok. pół m.) a fronty domów zawsze zwrócone w stronę drogi, przez co ma się wrażenie przyjazności i otwartości tych idyllicznych wręcz zagród. Do tego popielate ruiny obrośnięte bluszczem, porozrzucane to tu to tam. A to kawałek starej baszty, a to opuszczony domek z kamienia. A wszystko to zatopione w tej bezmiernej zieleni, która koi nasze oczy.
Na obszarach wiejskich drogi są w stylu "polskim” – dość dziurawe i nierówne. Autostrady za to, może poza osobliwymi rondami na samym ich środku, są pierwsza klasa. Także po krótkiej 20 minutowej jeździe docieramy do Limericku. Samo miasto składa się z centrum i obszernego przedmieścia. Centrum jest ciekawe, zabytkowe, szare i ceglane, przedmieścia nowoczesne, nieco bardziej kolorowe i zazielenione, pełne krótko przystrzyżonej trawy, wypielęgnowanych mini - ogródeczków frontowych z palmami i kwiatami, ale dość monotonne – taka sobie typowa suburbia.
Stare miasto to przede wszystkim warty zwiedzenia, częściowo tylko zachowany (ściany, wierze i fortyfikacje) zamek Króla Jana z XIII w., położony nas samą rzeką oraz majestatyczna katedra św. Marii z XII w, która wraz z otaczającym ją starym cmentarzem w celtyckim stylu (najstarszy nagrobek jaki widzieliśmy datuje się na wiek XVIII) sprawia niesamowite, mroczne wrażenie. Spacerując dalej po zabytkowym centrum mijamy jeszcze wiele innych bardzo starych kościołów i budowli z popielatego kamienia, wciśniętych między szeregowe, najczęściej jednopiętrowe domy, z licznymi pubami i sklepami na parterze. Przechodząc mostem na drugi brzeg rzeki z najstarszej części miasta trafiamy na szersze ulice z wyższymi kamienicami, stanowiące część handlowo – rozrywkową miasta. Pełno tutaj sklepów, restauracji z najróżniejszymi kuchniami świata (nie napotkaliśmy ani jednej z typowym irlandzkim jedzeniem, choć nie żebyśmy koniecznie chcieli spróbować ;)), banków, no i przede wszystkim pubów z szyldami Guinnessa i oferujących relacje sportowe z hurlingu (ogromnie tutaj popularna, szalona, jedna z najszybszych gier świata – nie pytajcie na czym polega, chyba na strzelaniu bramek, dla nas jakby połączenie golfa z polo i piłką ręczną, przy czym piłka ma rozmiar tenisowej), rugby i piłki – tej naszej swojskiej nożnej, ale i tej w wersji irlandzkiej: futbol gaelicki to następna zagadkowa dla nas mieszanka, tym razem koszykówki, piłki nożnej, rugby i siatkówki.
Mieszkańcy Limericku, ci których poznaliśmy, okazali się bardzo przyjaźni. Jedna starsza miejscowa pani, która zaczepiła nas na ulicy, po tym jak zapytała czy uważamy, iż powinna iść do fryzjera (ugh? „eee... nie, skąd, Pani trwała na krótkich wałkach wciąż wygląda świetnie, prawdziwy hit!”) zagadnęła skąd przyjechaliśmy. Po tym jak odpowiedzieliśmy, że z Polski, machnęła ręką i na odchodne zawołała już z drugiej strony ulicy: „no tak, wiadomo, jak wszyscy”.
Istotnie, Polaków jest w Limericku pełno. Polski słyszy się na każdym kroku, są polskie sklepy, klub sportowy, polskie kliniki, itd. Różne źródła podają, że mieszka tu obecnie od 8 do 15 tys. Polaków. Zasiedlamy Irlandię... Poznaliśmy jednak również innych ”przybyszów” z nowych krajów Unii, ze Słowacji, Litwy, Estonii. W większości są zadowoleni z warunków życia tutaj, choć pracy zaczyna brakować. Kryzys dość ciężko dotknął Irlandię, a główny motor napędowy gospodarki Limericku, fabryka Della, przenosi się do... Łodzi.
Z ciekawostek: z Limericka pochodzi zespół „The Cranberries”.
Wykorzystując piękną pogodę przez pierwsze kilka dni, zwiedziliśmy nie tylko miasto, ale i jego okolice. Lekkie szlaki przez wsie, łąki i pola są idealne na kilkugodzinne spacery. Cisza, świeże powietrze, cudne widoki, bardzo... zielone oczywiście. Nawet powietrze zdaje się nam pachnąć tu zielono: jak mieszanka wilgotnego mchu, soczystej trawy i szuwarów.