Podróż Impresje stambulskie - [Najmniejszy taksówkarz świata]



Ze stambulskiego lotniska "Taty" Turka wyszliśmy koło 21. Jak zwykle, wraz z cudownym zapachem wielkomiejskich spalin, uderzyła w nas fala wszelkiej maści "pomocników". Większość z nich, słysząc słowiańską nutę naszych rozmów, zagadywała po rosyjsku, zmuszając Popsterka i mnie do strojenia coraz to głupszych min. Naród turecki, nie w ciemię w końcu bity, szybko zorientował się jednak, że nie jest to język w jakim załatwiamy interesy i najzdolniejsi jego przedstawiciele natychmiast przeszli na na uniwersalny anglo-franco-niemiecki. Szczęśliwie słowo "taxi", choć pisane na rożne sposoby i w rożnych kierunkach, wszędzie brzmi mniej więcej podobnie. W ostateczności można też wykazać się całkowitym brakiem kultury i wycelować palucha w jedno z wielu żółtych aut czekających na ulicy.

 

Przedarłszy się przez tłum krasawic i malczików rozentuzjazmowanych majową kanikułą i stanowiących przynajmniej połowę przyjezdnych, dopadliśmy pierwszej wolnej taksy.

 

Na pytanie o znajomość angielskiego (wybaczcie wszyscy podróżnicy, ale jakoś nie przyszło mi nigdy do głowy uczyć się tureckiego... podobnie jak suahili i laotańskiego), kierowca odpowiedział "yes yes". Podobnie skwitował pytanie o hotel. Nie pozostało nam więc nic innego, jak oddać się w jego ręce i ruszyć w stambulską noc.

 

Rozmowa z kierowcą nie za bardzo się kleiła, bo ograniczała się głównie do "yes yes", ale dzięki temu mogłem kontemplować bardzo szybko przesuwającą się za oknem rzeczywistość... Mniej więcej z prędkością 120-140 kilometrów na godzinę (bez grama przesady!!!).

 

Żółty rydwan nie zważał na światła, znaki, pasy, innych "uczestników ruchu drogowego" i mknął prosto do celu... Takie przynajmniej sprawiał wrażenie... Za szybami migotało miasto z jednej, a morze upstrzone światłami setek statków wpływających i wypływających w wąskie gardło Bosforu, z drugiej strony. Gdzieś pomiędzy, choć wobec ciemności trudno to dokładnie określić, mieszkańcy z pasją oddawali się grillowaniu, napełniając miejskie powietrze cudownym zapachem pieczonego mięsa.

 

Kierowca najwyraźniej nie podzielał mojej chwilowej melancholii, bo z zaciętością Roberta Kubicy wyprzedzał kolejne samochody, rażąc długimi światłami i przeklinając niepokornych. Zastanawiało mnie skąd tyle gniewu w tym drobnym ciałku? Gość mierzył najwyżej (!!!) 140, no może 145 centymetrów wzrostu. Z perspektywy Popstera, siedzącego z tylu, sytuacja prezentowała się dość komicznie - jakbym gadał do pustego fotela, który posiadł nadzwyczajny dar prowadzenia samochodu silą woli...

 

Gdy po kilkudziesięciu minutach przejechaliśmy jedną z bram Sultanahmet - stambulskiej starówki - taksówkarz wyraźnie się uspokoił. Początkowo wydawało mi się, że ma to związek z krętymi i wąskimi uliczkami zabytkowej dzielnicy. Szybko okazało się, że nie tylko...

 

Po, mniej więcej, 2-3 minutach jazdy w obrębie murów, mały człowiek o wielkim temperamencie, nagle zatrzymał swój bolid na środku ulicy, dosłownie wyrwał mi z ręki papiery z rezerwacją i adresem, i na kilka minut rozpłynął się w nocy, zostawiając nam samochód z cała zawartością (chociaż wtedy byłem zbyt zszokowany, by o tym myśleć). Gdy wrócił, wyraźnie wyczuwało się lepszy humor i pewność siebie. Niemal triumf! "Yes yes... park hotel... yes yes..." - powiedział i popędził wąskimi uliczkami. Po kolejnych kilkunastu minutach zapał jakby lekko ostygł i atmosfera na powrót stała się nerwowa. Taksówkarz nie krył się już ze swoją nieznajomością topografii miasta i pytał o drogę co trzecią napotkaną osobę. A o tej porze na starówce tłumy są nieprzebrane.

 

W końcu, z głębokim oddechem ulgi zatrzymał się i otworzył bagażnik, po czym wskazał na taksometr, który nabił jakieś 28 lir (lirów?). Dałem mu 50... Reszty się nie doczekałem.

 

Tak jak przypuszczałem i do czego próbowałem przekonać taryfiarza, Park Hotel nie był Cosmopolitan Park Hotel'em. Niestety na reklamację było już za późno, bo po kierowcy zostało tylko złe wspomnienie.

 

Recepcjonista nie wyglądał na szczególnie zdziwionego. Zadzwonił pod numer na rezerwacji, chwilę pogawędził, z czegoś się pośmiał (z nas?), po czym objaśnił jak odnaleźć właściwy przybytek. Na miejscu byliśmy w trzy minuty...