Do miasta Lindos zaplanowaliśmy wyjazd z uwagi na świątynię Ateny Lindyjskiej. Musiałam to zobaczyc. Nie byłam w Atenach a nadarzyła się okazja zwiedzenia akropolu. Jakiś malutki przedsmak był dla mnie istotny.
Wyruszyliśmy tuż po śniadaniu i niestedy uroki przeładowanych autobusów trochę nas zdenerwowały. Pierwszy nas nie zabrał z racji braku miejsc a w drugim ledwo żywi przeciskaliśmy się między ludźmi byleby tylko znaleźc punkt do oparcia.
Kiedy już znaleźliśmy się na miejscu wszystko im -Grekom darowaliśmy bo widoki dosłownie zwalały z nóg (wówczas nie znałam tego miasta nawet z albumów).
Osiołki gotowe, koronczarki usytuowane wzdłuż drogi na szczyt, wąskich i niezmiernie śliskich uliczek wydeptanych przez turystów rozłożyły swe piękne ręczne skarby. A my chłonęliśmy klimaty tego miejsca.
W samym mieście białych domów (niczym na Santorini-nie przesadzam) jest tylko jeden budynek z czerwoną dachówką -bizantyjska cerkiew, która dosłownie wyróżnia się z całości jak panna młoda.
Trzeba wyruszyc dosyc wcześnie, ponieważ akropol jak zwykle usytuowany jest na szczycie wzgórza i droga w 40 stopniowym upale to sama przyjemnośc. Świątynia Ateny Lindyjskiej jest zbudowana w stylu doryckim jak większośc w tych rejonach i odbudowywana w dalszym ciągu ze środów przyznanych z Unii Europejskiej. Płacimy za ten bilet my turyści a jakże.
Oprócz tej atrakcji są w większości udostepnione rezydencje średniowiecznych kapitanów, które hipnotyzują pięknymi bramami, mozaikami,dziedzińcami i freskami.
Polecam gorąco tam się znaleźc. W moim sercu na długo pozostał obraz tych kolorów i rudego kota, który do mnie przyszedł i zasnał kiedy robiono mi zdjęcia.