Podróż SYNAJ KLEJNOT NATURY - GÓRA SYNAJ I KLASZTOR ŚW. KATARZYNY



 Wycieczka na Górę Mojżesza miała rozpocząć się o godzinie 2110 ale z do tej pory niewyjaśnionych przyczyn zakodowałem sobie, że startujemy o 2130. Tak więc po przyjściu do pokoju zamiast spokojnie przygotować się do wyjazdu i odpowiednio przebrać pierwszą rzeczą jaką zrobiłem było odebranie telefonu z recepcji. No nieźle wszyscy już na nas czekają. W lekkim popłochu zabraliśmy tylko najważniejsze rzeczy. W autokarze było kilka osób, które jednak nie wydawały się zbytnio podenerwowane.  Przez następne dwie godziny krążyliśmy po Sharmie zbierając całą wesołą gromadkę. Podczas podjeżdżania pod różne hotele po raz kolejny te pięciogwiazdkowe utwierdziły mnie w przekonaniu, że trzeba trzymać się od nich z daleka. Te kontrole, brak luzu i miny tych ludzi...  Gdy w końcu wszyscy byli w komplecie ruszyliśmy w kierunku naszego celu. Sama jazda nie trwała zbyt długo, a klimatyzacja tym razem była ustawiona na umiarkowanym poziomie. Całe szczęście gdyż Górę Mojżesza na przekór wszystkiemu postanowiłem zdobyć w klapkach i koszulce. Ponieważ mieszkam w Beskidach i często chodzę po górach, byłem pewny, że nie będzie żadnego problemu. Podczas jazdy mieliśmy jeden postój, który moja żona wykorzystała na zakup koszmarnie drogich kanapek. Nim dojechaliśmy do celu przejechaliśmy przez punk kontrolny, gdzie sprawdzono nam paszporty i wizy. Po wyjściu z autobusu z ulgą stwierdziłem, że na wysokości startowej pod klasztorem jest przyjemnie i ciepło. Wszystkie zapasy, które mieliśmy ze sobą ulokowaliśmy w jakimś pomieszczeniu obok klasztoru, a od przewodnika (polskojęzycznego) dostaliśmy latarki. Jednak ich światło było tak nikłe, że z włączoną czy nie włączoną latarką widoczność była jednakowa. Tym razem jednak nie zapomniałem o moim źródle światła, którego tak bardzo brakowało mi wewnątrz Piramidy Łamanej        w zeszłym roku. Latarka 18 ledowa dała wystarczająco dużo światła by oświetlić drogę całej grupie, choć bardzo wkurzała Beduinów, którzy mieli pecha i szli z przeciwnej strony.  Po chwili nasz przewodnik oznajmił nam, że na szczyt poprowadzi nas jego pomocnik, a on będzie oczekiwał nas po powrocie. Pomocnik ów, nie bardzo władający angielskim, był dość sympatyczny, choć dla większości osób z naszej grupy stanowczo zbyt szybko maszerował.  Wspinaczka na szczyt odbywała się ścieżką wielbłądzią. Oprócz naszej grupy na szczyt wchodzili chyba wszyscy turyści z Synaju. Czasem panował tak wielki tłok, że trzeba się było normalnie przeciskać. Mnie tam jednak niewiele rzeczy potrafi zniechęcić gdyż na wczasach zawsze jestem bardzo pozytywnie nastawiony, nawet uciążliwi, natrętni i do bólu nachalni poganiacze wielbłądów, nie byli w stanie zepsuć mi nastroju. W pewnych miejscach wielbłądów było więcej niż ludzi –dodatkowa atrakcja, ślizg na placku –dodatkowa atrakcja, perfekcyjnie wyćwiczone LE SZOKRAN – dodatkowa atrakcja, poświecenie w oczy temu najbardziej nachalnemu –mała złosliwość.  Podczas marszu mieliśmy kilka przerw na odpoczynek. Ciemności nie pozwalały na podziwianie krajobrazu, ale tym bardziej niecierpliwie oczekiwałem na to co zobaczę po wschodzie słońca. W końcu dotarliśmy do miejsca gdzie wielbłądy nie mogły iść dalej, a ostatni kawałek na szczyt trzeba było pokonać po wykutych w skale stopniach. Mimo, że nie był to zbyt długi odcinek, to właśnie tam wraz z żoną poczuliśmy całe trudy wspinaczki. Podczas gdy powoli noga za nogą wdrapywaliśmy się na szczyt nasz niestrudzony ośmiolatek z trudem się hamował by tam nie wbiec. Gdy zobaczyliśmy kaplicę św. Trójcy wiedzieliśmy, że jesteśmy na miejscu.  Na szczycie po raz pierwszy poczułem lekki chłód. Początkowo była to miła odmiana, po chwili jednak zaczęło mi być normalnie zimno. Na szczycie gdzie tylko się dało rozłożyli się turyści oczekujący na nastanie dnia. Trzeba było uważać by kogoś nie przydepnąć. Miejscowi wielbłądy zamienili na koce i powoli zaczynali otwierać swoje kramiki. Po drugiej stronie góry dumnie wznosił się najwyższy szczyt Synaju –Góra Św. Katarzyny. Cóż innym razem pomyślałem i wróciłem na nieco osłoniętą od wiatru pozycję za głazem.  Stopniowo stawało się coraz widniej a z otchłani nocy zaczęły pojawiać się pierwsze zarysy gór. Wschód słońca był przepiękny i rekompensował wszelkie trudy wspinaczki. Gdy rozwidniło się całkowicie w końcu w pełni mogłem zobaczyć w jak pięknym miejscu się znalazłem.  W drodze powrotnej postanowiliśmy zaproponować przewodnikowi by wybrał drogę schodami pokutnymi, o której słyszeliśmy, że jest bardziej atrakcyjna choć bardziej wymagająca. Ten choć niechętnie spytał grupy czy chcą wracać schodami czy tą samą drogą, którą przyszli. Wynik –trzy osoby poszły schodami, reszta ścieżką. Wśród tych trzech osób byłem ja, żona i nasz synek. Schody w liczbie 3050 wykuł pokutnik w skale, a prowadziły one wprost do klasztoru. Trasa była wspaniała. Przechodziliśmy przez malownicze bramy skalne, mijaliśmy widowiskowe uskoki, w wielu miejscach skały mieniły się wieloma kolorami. W marszu towarzyszyła nam garstka turystów oraz całkowita cisza i spokój. Teraz naprawdę mogliśmy się w pełni nacieszyć tym miejscem.  Wkrótce po tym jak minęliśmy przyklejoną do zbocza małą kapliczkę ujrzeliśmy po raz pierwszy w całej krasie Klasztor św. Katarzyny oraz otaczające go ogrody i zabudowania. Gdy minęliśmy kamiennego Herkulesa zaczęli się pojawiać pierwsi mali sprzedawcy kolorowych jajek. Postanowiliśmy wynagrodzić tego zucha, który wspiął się najwyżej i kupiliśmy od niego trzy jajka. Po kilkunastu minutach doszliśmy do klasztoru, przy którym zaczęły pojawiać się również przednie straże turystów idących ścieżką wielbłądów.  Choć nogi trzęsły się podemną jak galaretka, byłem bardzo zadowolony, że to właśnie tą drogę wybrałem. Po chwili pojawił się nasz górski przewodnik i reszta wycieczki. Ponieważ do otwarcia klasztoru mieliśmy jeszcze chwilkę rozsiedliśmy się wygodnie w przyklasztornych włościach i wykorzystując fakt, że nie było jeszcze zbyt wiele osób zajęliśmy najlepsze ocienione pozycje. Słońce bowiem coraz mocniej dawało o sobie znać, a uczucie chłodu towarzyszące mi na szczycie dawno się ulotniło. W oczekiwaniu na zwiedzenie klasztoru syn postanowił się zdrzemnąć a i mi niewiele brakowało bym do niego dołączył. Po jakiejś godzinie pierwsi turyści zaczęli wchodzić do klasztoru a po naszym przewodniku ślad zaginął. Pomocnik mocno zestresowany poszedł na poszukiwania. Po trzydziestu minutach przewodnik się odnalazł (przysnęło się boroczkowi).  Można było rozpocząć zwiedzanie tego pięknego przybytku. Najpierw kaplica z czaszkami dawnych mnichów, następnie studnia Mojżesza, kościół Świętej Katarzyny i na końcu główna atrakcja kaplica Krzewu Gorejącego. Dla chętnych za dodatkową opłatą mała wystawa ikon. Poza wnętrzem kościoła wszędzie można było robić zdjęcia i filmować.  Reasumując wycieczka była bardzo udana i polecam ją każdemu. Trzeba być tylko dobrze nastawionym i mieć w sobie chęć przeżycia czegoś nowego.