Rano, zwarci i gotowi, wyjeżdżamy na Ukrainę. Jako, że jesteśmy przygotowani na wszelakie przygody, postanawiamy zoptymalizować naszą trasę korzystając z leśnego skrótu. Wcześniej upewniamy się u miejscowych, że skrótem można dojechać do granicy i ruszamy w nieznane! Niestety, po dwóch godzinach błądzenia docieramy do miejsca, którego nawet nasz bus nie jest w stanie pokonać i z podkulonymi ogonami wracamy do drogi głównej, a nią już bezpośrednio do granicy. Widać na Wschodzie mają inną definicję „drogi przejezdnej”
Granicę przekraczamy w Hrebennym. Zanim jeszcze wyruszyliśmy na naszą wycieczkę sprawdzałem w Internecie relacje ludzi, którzy wcześniej byli na Ukrainie. Z ich opisów wyłaniał się obraz państwa milicyjno-mafijno-totalitarnego, które najlepiej omijać szerokim łukiem. Na szczęście, mimo że różnice między naszymi krajami są widoczne gołym okiem, okazało się, że nie taki diabeł straszny. Co prawda, na granicy zdziwił nas widok otwartych puszek piwa, które stały w budce pana sprawdzającego nasze paszporty, ale pogranicznicy (w większości) byli dosyć mili i pomocni. Cała procedura przekraczania granicy jest nader skomplikowana - trzeba wypełniać różne druczki, (w których wcale się nie wpisuje tego, co by wynikało z przypisów tylko to, co każe celnik), nie wiadomo gdzie jechać (a oficjalna sygnalizacja jest tylko dla zmylenia przeciwnika), ale ostatecznie wspólnymi siłami (podróżnych i celników) można się uporać z formalnościami i przekroczyć granicę dosyć sprawnie.
Jednak zaraz za nią czeka niemiła niespodzianka – kontrola drogowa. Po sprawdzeniu wszystkich dokumentów okazało się, że brakuje – a jakże! – ubezpieczenia. Na szczęście zaraz obok jest budka, w której to ubezpieczenie można kupić. „Ubezpieczenie” to świstek papieru, jaki może wypisać byle pan Czesio spod budki z piwem (zresztą tak wyglądał milicjant, który przeprowadzał kontrolę). Choć wcześniej sprawdziliśmy, iż to ubezpieczenie jest absolutnie nieobowiązkowe, to nie chcąc tracić czasu postanawiamy dać zarobić naszym gospodarzom (w końcu 112 Hrywien (UAH) za 7 osób to znowu nie tak dużo).
No to jesteśmy na Ukrainie! Zaczynamy chłonąć wszystko dookoła, ponieważ krajobraz nieco się odmienił po przekroczeniu granicy. Szczególną uwagę przykuwają ruiny zabytków sakralnych, które straszą niemal w każdej z mijanych miejscowości.
Pierwszym miastem, w którym się zatrzymujemy jest Czerwonogród (dawniej Krystynopol). Tutaj, podobnie jak w Łańcucie, znajduje się zamek Potockich. Niestety obu budowli nie można porównywać, z tego na Ukrainie pozostało jedynie kilka budynków, w których mieści się obecnie muzeum historii religii (jeszcze niedawno muzeum ateizmu). Wspaniałe ogrody i baseny władza ludowa zaorała i przerobiła na stadion oraz budynki mieszkalne i szkołę. Dawną świetność obiektu można jedynie podziwiać na reprodukcjach dostępnych w muzeum. Oprowadza nas po nim przemiła starsza pani, która próbuje w zrozumiały dla nas sposób (po ukraińsku!) opowiedzieć o historii zamku. Naszą uwagę szczególnie przykuwa sala z pięknymi, monumentalnymi ikonami, które wiszą na starych sznurkach i zardzewiałych gwoździach na zawilgoconych ścianach.
Młodzi Ukraińcy pobierają się na potęgę! Pomiędzy dwoma ślubami udaje nam się odwiedzić prawosławną cerkiew. Mamy mało czasu, bo rodziny państwa młodych spoglądają na nas z pewną niecierpliwością. Cerkiew jest odnowiona i bogato zdobiona. Przy ołtarzu z amboną w kształcie łodzi znajdują się korony, ktore podczas ceremoni ślubnej zakłada młoda para (jak mi tłumaczył później pewien kapłan grekokatolicki, symbolizuje ona królewską łaskę, którą otrzymują młodzi małżonkowie oraz ich przyszli potomkowie). Oprócz korony stałym elementem wesela jest korowaj - specjalnie zdobiony bochen chleba z wody i mąki pszennej, który przypomina nasze polskie ciasta weselne. Można taki zobaczyć w kościele, gdzie pozostaje jako dar młodej pary, jeden eksponat znajduje się także w muzeum.