Nasz mały autobus dzielnie pokonując ulewę zbliżał się do granic parku. Jeszcze tylko przystanek przy drewnianej bramie, w celu pokazania glejtu, jacy to my jesteśmy ważni goście samego prezydenta i park stanął przed nami otworem. Na cała wycieczkę i objechanie najważniejszych punktów mamy tylko jeden dzień. Jak się okazało wieczorem, to mniej niż nic.
Przez kilkanaście minut jechaliśmy dość prostą drogą wzdłuż rzeki. Pogoda się poprawiła, zza chmur wyjrzało słońce, zrobiło sie parno i gorąco. Wokół drogi rozpościerały się wysokie wzgórza porośnięte lasem, gdzie niegdzie widać było duże obszary powalonych drzew. To skutek polityki władz parku, która przyzwala na naturalne, kontrolowane pożary. Większość z nich powstaje od uderzenia pioruna. Większe pożary, pustoszące duże obszary parku pojawiają się raz na 20 lat. Te naprawdę duże, w których palą się drzewa są co 300 lat. Pożary powodują odnawiane drzewostanu, a wręcz są niezbędne do kiełkowania niektórych gatunków roślin. W 1988 roku wielki pożar strawił aż jedną trzecią powierzchni parku, czego skutki można oglądać do dzisiaj. Jednakże największy pożar, the North Fork Fire, rozpoczął się od niedopałka papierosa...
Wkrótce pierwszy postój - bizony. Średnio liczne stado z młodymi przechadza się leniwie w nieznacznym oddaleniu, żując trawę, pijąc, lub po prostu oglądając oglądaczy. Na poboczu drogi ustawił się bowiem długi rządek samochodów i busików, z których wyległ tłum żadnych wrażeń turystów, w tym ja. Pierwszy raz widziałam na własne oczy bizony! I na dodatek aż tyle! I jeszcze jakieś małe włochate zwierzątko wielkości kota, przemykające ciekawie między ludźmi... Przewodniczka siła zaciągnęła mnie do autobusu...
Takie zbiorowiska samochodów, z których wystają ciekawe głowy z aparatami fotograficznymi nazywane są w parku jam. Są więc bison jam (najpopularniejsze), bear jam (nie brałam niestety w takim udziału), eagle jam. Wieści o pojawieniu się fascynujących, a zwłaszcza rzadkich zwierząt przekazywane są z ust do ust i lotem błyskawicy obiegają okoliczne parkingi. Nawet służby parkowe chętnie udzielają informacji, wychodząc chyba z założenia, że turysta w parku narodowym nie jest szczególnie niechcianym gościem, jak to często sie zdarza u nas. Z drugiej strony turysta w Yellowstone jest osobnikiem zdyscyplinowanym, jeśli napisane nie wolno, to nie wolno i już.
Oglądając bizony nad rzeką i okoliczne wzgórza cały czas miałam dziwne wrażenie, którego długo nie mogłam unaocznić. Dopiero drugi przystanek otworzył mi oczy, a raczej nozdrza: w parku po prostu śmierdzi siarką!