Podróż Monsunowe zapomnienie - Monsunowe zapomnienie



2008-06-10

Przyjazd do Koty, był wielką pomyłką, co mogłem ocenić dopiero po fakcie.

Najpierw wynająłem hotel, ponieważ następny pociąg do Udaipuru miałem następnego dnia w nocy. W recepcji poproszono mnie bym zostawił depozyt za pokuj. Dałem 500 rupii i zamierzałem iść spać. W pokoju przywitały mnie dwa gigantyczne karaluchy, no, ale to w Indiach nie jest specjalnym wydarzeniem, więc włączyłem klimatyzacje i poszedłem spać.

Rano, skoro już tu byłem postanowiłem zwiedzić miasto. Wynająłem ryksze i udałem się do jedynej znalezionej atrakcji Koty, czyli pałacu. Najpierw zaskoczyła mnie cena wejścia, bo to było 100 rupii. Skoro już tu byłem… Pałac okazał się bardzo nieciekawy, zaniedbany i ogólnie się nudziłem. Wróciłem do hotelu i poszedłem spać.

Wymeldowanie było dla mnie pierwszym podniesieniem ciśnienia. Bo okazało się, że tak się składa, że nie mają drobnych by wydać mi resztę z zostawionej kaucji. Niestety miałem zaraz pociąg, więc machnąłem ręką i poszedłem szukać rykszy. Było ok. 2-jej w nocy, więc pustki na ulicach. Znalazłem jednego śpiącego rikszarza i zaczął się targ. Z dworca do hotelu zapłaciłem 10 rupii, a tutaj gość chciał 100! Ciśnienie zacząłem mieć niebezpiecznie wysokie. Stanęło na 50. Na stacji poszedłem szukać pociągu, bo to, co na tablicach niekoniecznie musi mieć odbicie w rzeczywistości. Złapałem jakiegoś kolejarza i pytam. On mi wskazuje mój pociąg i szczęśliwy, że opuszczam Kote idę szukać swojego miejsca. Na moim kojku śpi jakiś facet. Budzę go i mówię, że to moje wyro. On zdziwiony. Pokazuje mi bilet, ja jemu. Nagle błysk zrozumienia i on mówi, że to nie ten pociąg! Ten jedzie do Delhi! Jak do Delhi?! To gdzie jest mój?! Pokazuje mi odjeżdżający skład po drugiej stronie peronu. Wku…rzyłem się! Lecę do inquire office , gotów na awanturę. Pan z uśmiechem, który byłem gotów mu zmyć mówi, że nic nie może zrobić, bo pomyliłem pociągi. No, pomyliłem, bo obsługa waszego zakichanego dworca mi w tym pomogła! Ok, pytam o pierwszy odjeżdżający stąd pociąg. Pan cały czas na luzie, że za 20 min jest pociąg do Jaipuru. Bilet proszę i proszę mi skasować ten z którego nie skorzystałem. Pytam ile mi kolej zwróci za ten niewykorzystany bilet. Pan grzecznie, że 30%. Słucham?! W tym momencie byłem gotów wyjść na ring z Tysonem. Mówię, ok., byle szybko. Pan idzie do jakiegoś biura po pieniądze. Ja czekając, do odjazdu następnego pociągu pozostało mi 10 min, obmyślam plan. Nie będzie Hindus pluł mi w twarz! Wraca uśmiechnięty pan z pieniędzmi i mi podaje. Proszę go wystawienie rachunku. Faceta zamurowało! Pyta, a po co? Bo na najbliższej stacji chcę się skontaktować z głównym biurem kolei, by wyjaśnić sytuacje z tym biletem. Panu się zaczynają trząść ręce a mi wracać uśmiech, uśmiech perfidnej satysfakcji. Mówi, żebym poczekał. Za chwilę wyciąga z kieszeni resztę pieniędzy i mrucząc coś mi wręcza. Mówię mu po polsku, co o nim myślę i lecę na peron.

Właściwy pociąg, właściwe miejsce i opuszczam Kote. Jestem szczęśliwym człowiekiem. Opisałem tą sytuacje, byście wiedzieli, że w Indiach takie próby oszustwa zdarzają się na każdym kroku.

Rano wita mnie Jaipur. Rikszarz wiezie mnie do przemiłego, rodzinnego hoteliku całkiem niedaleko dworca. Podam wam adres na wypadek, gdyby ktoś szukał czegoś w Jaipurze. Vinayak Guest House, Plot no.4 Kabir Marg Bani Park, Jaipur- 16, mail- [email protected]. Po doświadczeniach z Koty, Jaipur wydaje mi się rajem. Nagle się wszyscy uśmiechają, są pomocni. Postanawiam tam spędzić trzy dni.

Pierwsze kroki kieruje do leżącej 11-ście kilometrów od miasta wioski Amber.

Amber słynie z fortu górującego nad osadą, do którego można wjechać na grzbietach, zdobionych i pomalowanych słoni. Oczywiście sobie nie odmówiłem, choć ta przyjemność jest droga, bo kosztuje 550 rupii. Jeśli ktoś ma ochotę pojeździć po prostu na słoniu, to po drodze z miasta stoją poganiacze i tam można to zrobić za 150 rupii, ale przy samym forcie to już naprawdę droga zabawa.

Słoń, na którym jechałem wspinał się powoli, kołysząc całym cielskiem i miałem wrażenie spokoju. Tym bardziej mnie to rozleniwiało, że upał stawał się nieziemski! Było o 40 st! Wreszcie osiągnęliśmy wzgórze, tam pamiątkowa fotka na grzbiecie słonia i biegnę kupić bilety.

Tuż za mną wybuchło zamieszanie. Ludzie zaczęli biegać i krzyczeć. Zrobiło się zbiegowisko w miejscu, w którym przed chwilą zsiadałem ze słonia. Okazało się, że pobiły się dwa zwierzaki. Jeden z nich leżał na boku i nieudolnie próbował wstać. Dopiero przy pomocy tłumu, udało się go postawić na nogi. Po chwili wszystko się uspokoiło, a ja mogłem zająć się zwiedzaniem.

Fort Amber jest niesamowity. Monumentalne budowle na szczycie wzgórza dają wyobrażenie o potędze i bogactwie władców tych ziem. Cudownie inkrustowane budowle, pełne przepychu sale, mieniące się w słońcu, zadbane, zielone ogrody. Jeśli ktoś tam będzie, koniecznie powinien to zobaczyć. Spędziłem kilka godzin włócząc się pośród labiryntów pokoi, korytarzy, sal.

Jest tam sala, tak bogata w zdobienia drobnych zwierciadeł, że rozświetla ja nawet płomień jednej świecy. Tak, to miejsce to pomnik potęgi Wielkich Mongołów w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Już trochę zmęczony upałem i wrażeniami dnia opuszczałem fort schodząc ze wzgórza trasą „pieszą”, czyli chodami wiodącymi wzdłuż zbocza. Czekała mnie jeszcze jedna atrakcja po drodze. W cieniu niewielkiego murku, chroniąc się przed słońcem, siedział zaklinacz węży. Metrowej długości kobra delikatnie kołysała się w rytm granej przez niego melodii. Uśmiechnąłem się.

Tak, teraz wiem, że jestem w Indiach.

I jeszcze jedna rzecz. Na drugi dzień w lokalnej gazecie był reportaż z bójki słoni w Amber. Tkwiłem w pierwszym rzędzie na zdjęciu w indyjskiej gazecie! Życie mnie często zaskakuje i dostarcza małych przyjemności.

  • Fort Amber
  • Wejście do Foru
  • Mozaika