Pierwszy postój i pierwszy zachwyt. Jesteśmy na pustyni Gobi. Ta druga co do wielkości pustynia świata jest zarazem gigantycznym cmentarzyskiem dinozaurów. Jest fantastycznie ukształtowana, miejscami piaszczysta, miejscami trawiasta i kamienista (Mongołowie wyróżniają ponad 30 rodzajów pustyni). Wieczorem rozbijamy namioty nad rzeką Orhon, niedaleko Karakorum. Przed nami obrazek jak z filmu "Władca Pierścieni". W tym roku Mongolię nawiedziły wyjątkowo obfite deszcze, step czaruje więc obfitością traw, ziół i kwiatów. Co rusz wyskakują z nich wielkie na pół dłoni świerszcze i gryzonie przypominające myszy, które dają się karmić z ręki.
Na wzgórzu niedaleko miasta oglądamy ogromną mozaikę przedstawiająca podboje Czyngis-chana. Samo Karakorum rozczarowuje. Domy przypominają szopy, po ulicy włóczy się maciora z młodymi, każde obejście ogrodzone jest szarym płotem z desek. Trudno sobie wyobrazić, jak to miasto wyglądało przed wiekami, kiedy zdobiła je fontanna ze srebra, tryskająca na cztery strony świata miodem, winem, piwem ryżowym i kobylim mlekiem.
Przerwa na obiad. Kucharka wyciąga butlę z gazem i dwupalnikową maszynkę Hitachi. Wrzuca do garnka cebulę, kapustę i baraninę. To, co dostajemy w miseczkach, będziemy jeść przez kolejne dni. Baranina trafia na nasz otwierany z walizki stół nawet trzy razy dziennie. Gotowana, pieczona, smażona, w zupie, pierogach, z kluskami, ryżem, mlekiem lub herbatą. Nam najbardziej smakują husziuury (duże pierogi z baraniną lub wołowiną smażone na głębokim oleju) i buuzy, pierożki z cebulą i mięsem. Do tego posolona zielona herbata z łojem lub orzeźwiające sfermentowane kobyle mleko. Zanim jednak wypijesz czarkę tego drugiego specjału, rozejrzyj się za toaletą. Lepiej siedzieć niedaleko.
Wieczorna kąpiel, oczywiście, w rzece. Możesz mówić o szczęściu, jeśli po twojej lewej stronie nie kąpią się konie, a po prawej kierowca nie myje ciężarówki. Czasem przy większych obozowiskach stoją drewniane latryny, ale roje much radzą je omijać szerokim łukiem. Wolimy iść w step, narażając się na zdziwione spojrzenia tubylców. My z kolei patrzymy z niedowierzaniem, jak w pobliskim mieście pacjenci, odziani w piżamy, wychodzą ze szpitala na dwór, żeby załatwiać się w pobliskiej sławojce.
Zasypiamy pod rozgwieżdżonym niebem, słuchając rżenia koni. Rano zaglądają nam do namiotu owce i kozy. - W stadzie najlepiej mieć wszystkiego po trochu: kozy, owce, konie, wielbłądy, a na północy dodatkowo jaki - tłumaczy nam żona pasterza, którą podwozimy do miasta. Przeciętne stado liczy 300 sztuk, bogate trzy razy więcej. Pasterze przeprowadzają się z nim w poszukiwaniu lepszych pastwisk przynajmniej cztery razy w roku. Za studia jednego pasterskiego dziecka płaci państwo, dla pozostałych są korzystne kredyty.
Gdy ożeni się pasterski syn, jego rodzice postawią jurtę, a rodzice żony dadzą wszystko, co potrzeba do wspólnego życia. Łącznie z anteną satelitarną i baterią słoneczną, żeby mogli oglądać ulubione programy.
Nazajutrz dojeżdżamy do Erdenzuu, które do czasów komunizmu było centrum mongolskiego buddyzmu. Komuniści zniszczyli ponad 700 klasztorów, wiele zabytków sakralnych zginęło więc bezpowrotnie. W Erdenzuu można jednak obejrzeć klasztor budowany od XVI w. Przewodniczka poleca obejrzeć odkopane niedaleko dwa kamienne żółwie i tłumaczy inne zoologiczne zawiłości: - W naszej kulturze mamy cztery silne zwierzęta. To smok, lew, słoń i feniks. Ważny jest też paw, bo według wierzeń zjada truciznę. A im więcej jej zje, tym piękniejszy. Dlatego w wielu domach spotkacie w wazonach pióra tych ptaków - mówi przewodniczka.
Zwierzęta i wierzenia - oto, do czego przywiązany jest Mongoł. Każda górka, większe drzewo, a jak tych brakuje, to kopce kamieni ozdabiane są kawałkami niebieskich szmatek. A pod nimi - cukierki, ciastka, drobne banknoty, które mają zapewnić pomyślność. Mongołowie wierzą też w miejsca, które leczą. Kilka dni później jesteśmy przy magicznej skale Tajhar Cziolto. Pod nią, wśród końskich odchodów, trzeba znaleźć kamyk, wyszeptać do niego życzenie i przerzucić przez skałę. Kierowca jedzie dalej, dopiero gdy wszyscy to zrobią,. Zatrzymuje się przy kolejnym magicznym miejscu - drzewie o stu gałęziach. Darmową stołówkę mają ptaki i gryzonie. Ludzie położyli tu ciastka, cukierki, kanapki, a także karty do gry, banknoty. Wszystko, co można zostawić, aby przyniosło szczęście. Przejeżdżamy przez drewniany, dziurawy most i już jesteśmy nad jeziorem Cagaanuur.