Podróż The American Dream - Cz. 2 – Wysokie progi



2007-06-04

Wczoraj mimo ulewnego deszczu postanowiłam sama podbić Waszyngton i zwiedzić go jeszcze raz, pokonując poranną trasę tym razem pieszo. Postanowienie było trochę na wyrost, bo trasa dłuuuuuga, więc go zmodyfikowałam i do hotelu wróciłam metrem (1 dolar 35 centów). Deszcz już nie padał, tylko lał, ale nie taką pogodę już widziałam i zupełnie niezrażona powędrowałam Pensylwania Avenue aż do Capitol Hill, po drodze mijając Biały Dom, z bliska w deszczu trochę szarawy, oraz siedzibę FBI i Washington Monument (który, jako że najwyższy w mieście, widoczny jest z daleka) oraz kilka innych, nieznanych budynków.

Jako, że ilość deszczu przekraczała moje skromne potrzeby odwiedziłam National Air and Space Museum, jedno z bardzo licznych muzeów wchodzących w skład Smithsonian Institution. Ludzie, w życiu nie widziałam czegoś takiego. To cudo, nie muzeum! W budynku wielkości warszawskiego muzeum narodowego znajduje się w pełni interaktywne, komunikatywne, nowoczesne, świetnie zorganizowane muzeum lotnictwa i przestrzeni kosmicznej. Historia lotnictwa od braci Wright, aż do współczesnych operacji morskich. Rekonstrukcje najsłynniejszych samolotów, ale także oryginalne modele, jak Spirit of St. Louis, czy Lockhead Vega Amelii Earhard. Wszystko opatrzone informacjami w zjadliwej dla człowieka przeciętnego formie. Obejrzałam wszystko po łepkach, a i tak zajęło mi to dwie godziny. Symulator lotu F16 i pełny pokład lotniskowca, z możliwością pomacania wyrzutni bombowych nie jednego przyprawi o palpitacje serca. Ludzi pełno, od staruszków na wózkach, po dzieci w wózkach, wszyscy zachwyceni i wcale nieznudzeni. I żeby już Was dobić zupełnie - wszystko za darmo!

W związku z tym, że deszcz nie zamierzał przestać padać, następnym punktem programu było Muzeum Indian Amerykańskich. Trzy piętra sztuki Indian osobiście nie przypadły mi do gustu. Ciekawy jest sam budynek, ponieważ nie ma w ogóle kątów, wszystko jest obłe i owalne, w kolorze piasku. Aby siebie dobić, na koniec odwiedziłam sklep, w którym można te cuda kupić za zupełnie nie rozsądną cenę. Nie mając jeszcze czeków podróżnych, oferowanych mi dzisiaj przez rząd Stanów Zjednoczonych, wyszłam zniesmaczona.

Może Was zaskoczę, ale deszcz lał nadal, więc postanowiłam odwiedzić szklarnie United States Botanic Garden. Sama budowla jest bardzo ciekawa, to kilka nieregularnych szklarni, połączonych ze sobą we wszystkie możliwe strony. Znalazłam w nich kilka naprawdę interesujących roślin, z Wolemią całkiem sporą na czele oraz niedużą, ale interesującą kolekcją storczyków.

Deszcz ustał na chwilę, przechodząc w nużącą mżawkę. Postanowiłam zdobyć Capitol Hill, wdrapując się po licznych schodach. Wzgórze niewielkie, ale zwieńczone Kapitolem robi naprawdę imponujące wrażenie. Widok na Power Road, czyli pas łączący Kapitol z Białym Domem, oraz Mall z nieodłącznym Monumentem Waszyngtona zapiera dech w piersiach. Amerykanie potrafią zadbać o takie rzeczy.

Głodna i całkowicie przemoczona poddałam się i ruszyłam Pensylwania Ave na poszukiwanie stacji metra. Po drodze minęłam Festiwal Filipiński i, mimo, że byłam przeraźliwie głodna, nie odważyłam się spróbować oferowanych na licznych stoiskach przysmaków. Minęłam znowu budynek Hoovera, czyli siedzibę FBI, starą pocztę i Department of Justice. Stacja metra okazała się zbawieniem, wkrótce znalazłam się w hotelu. Kurtka z goratexu jakoś sobie poradziła, ale zamszowe buty będę chyba zmuszona wyrzucić i wrócić do domu boso.

Dzisiaj skończyło się dobre i zaczęły się schody, czyli spotkania. Wszystko jest zaplanowane co do minuty, bo ludzie, z którymi się spotykamy to wysocy urzędnicy, którzy nie mają za dużo czasu. Pierwsze spotkanie to raczej wykład profesora tutejszego uniwersytetu o polityce. Drugie za to było bardzo ciekawe. Na lunch zaprosił nas wysoki urzędnik Senatu do najlepszej (czytaj: najdroższej) restauracji w Waszyngtonie. Została ona otwarta specjalnie na spotkania w miłej atmosferze polityków różnych opcji, aby mogli wymieniać doświadczenie i dyskutować o niczym. Podano sałatkę z różnych roślin, rybę w sosie serowym i mus czekoladowy. Jak na Amerykę przystało porcje były słusznych rozmiarów, więc mus czekoladowy mnie pokonał. Do tego podano wodę z lodem lub mrożoną herbatę. Na koniec kawę.

Na koniec najciekawsze – dostaliśmy ubezpieczenie, powiastkę, jacy to my jesteśmy ważni goście samego prezydenta i czeki podróżne. Pierwszy raz miałam takie w ręku, nie wiedziałam zupełnie, co się z nimi robi. Teraz już wiem – trzeba je wydać, jak gotówkę, co zamierzam czynić w najbliższych dniach. Szykuje się bardzo interesujący program, liczne spotkania zapowiadają się ciekawie, a na dodatek mają być imprezy towarzyszące typu jazda konna i rzucanie lassem. Ale o tym w następnych odsłonach.

  • Kapitol
  • Kapitol