Stajemy na krawędzi gigantycznego nawisu śnieżno-lodowego. Nie ma możliwości, by się urwał pod naszą trójką. Podchodzimy do północnej ściany. Ojciec mówił mi wcześniej, że André kilkakrotnie nią zjeżdżał. Ciekawe jak? Z dołu wydawało mi się to trudne, za to z góry... Są łatwiejsze i tańsze sposoby zabicia się. Z dreszczykiem pełzającym po plecach zaglądam pod nawis. Ściana umyka niemal pionowo w dół. W górnych partiach ma z pewnością 70 stopni. Pełno lodu i skał. Śnieg nie jest tu dominującym poszyciem. Na koniec - niespodzianka. Góra kończy się równie gwałtownie, jak zaczyna, na dole widzę pokręconą masą lodu przykrytą śniegiem. Gdzieniegdzie szczeliny uśmiechają się zielenią. Lodowiec.
Na szczęście usłyszałem od André to, co chciałem usłyszeć: "Nie będziemy tędy jechać. Chodźcie, pokażę wam naszą trasę". Z ulgą, ostrożnie, na miękkich nogach, wycofałem się i podszedłem do krawędzi stoku wschodniego. Wyglądał znacznie przyjaźniej. Stromy, ale za to grubo pokryty skrzącym się w słońcu śniegiem. Dziewiczy. Na pewno w ostatnich dniach nikt tędy nie jechał. Pierwszych kilkaset metrów było gładkich. Potem pokazywały się nawiane wiatrem muldy. Krótka odprawa i ruszyliśmy. Let's rock & roll!
Mieniący się w słońcu śnieg szybko przestał być piękny. Twarda, zbita od wiatru skorupa łamała się pod nartami przy każdym skręcie, wytrącając z rytmu i równowagi. Żeby co chwilę nie leżeć, zużywałem dwa razy więcej siły niż zwykle. A to był dopiero początek!
Nagle pędzący 50 m przede mną André wykonał lekki kilkumetrowy skok i zatopił się po pas w świeżutkim, nawianym puchu. Niemal znikł z oczu. Biały dym zasłonił świat. Skąd skoczył? Z czego się odbił? Gdzie jest ten cholerny próg? Po chwili leciałem bez kontroli. "Szerzej narty" - śmignęło mi przez myśl i do tyyyłuuuuu... Lekkooooo.... Pach, zero oporu, cicho zatopiłem się w pierzynę. Za bardzo na tyłach. Piekące uda zmusiłem do jeszcze jednego wysiłku - by wrócić do pionu. Chwilaaaa. I jadę. Coraz szybciej. Wytrzeszczam oczy, by coś zobaczyć przez śnieżny pył.
Czuję, niestety, tylko czuję, że coś się dzieje pode mną. Łuuups i kolana uderzają mnie w piersi. Wjechaliśmy na muldy. Przypominam sobie, jak widziałem je z helikoptera. Jeździliście kiedyś na muldach? Nie na takich! One nie mają nic wspólnego z tymi wertepami na czarnej trasie wieczorem, które powstały po przejeździe 20 tysięcy narciarzy. Są długie, nawiany śnieg otulił raz głaz, raz lód. Zwykły kawałek lodu 10 m na 10 m. A ty nic nie widzisz, ośle! - gdakałem do siebie. Instynkt, "Trust your instinct!" - mówiono ci sto razy. Więc zaufaj sobie.
Przypomniały mi się trzy zasady jazdy w takim terenie: pierwsza - atakuj, druga - atakuj, trzecia - atakuj. Zacisnąłem zęby i równo pompowałem kolanami w rytm muld. Najważniejsze, że wciąż jechałem...
Heliskiing, czy narty rodem z piekła? Cały tekst (dla odwaznych) w serwisie Logo24 >>>