W zmierzającym w kierunku Stambułu Orient Expressie, bo tak nazwano ten pociąg, było ok. 40 zaproszonych przez Belga gości. Należeli do francuskiej elity towarzyskiej i intelektualnej, ale i tak każde z nich musiało zapłacić blisko 500 franków w złocie za przywilej wzięcia udziału w tej podróży. A przywilej był szczególny - było to pierwsze transkontynentalne połączenie kolejowe w historii Europy. W dodatku pasażerowie mieli podróżować w warunkach, jakich jeszcze żaden pociąg nie oferował - oprócz przedziałów sypialnych była palarnia dla dżentelmenów i buduar dla dam, łazienki wykładane mozaiką, wystroju dopełniały czerwone pluszowe fotele, orientalne dywany i aksamitne zasłony oraz mahoniowa boazeria. Wszystkie wagony wyposażono w specjalne resory łagodzące wychylenie podczas pokonywania zakrętów nawet z prędkością 80 km na godz.
Jednym z pasażerów pierwszego kursu Orient Expressu był Henry Blowitz, słynny francuski dziennikarz o czesko-żydowskich korzeniach, korespondent londyńskiego "Timesa". To dzięki jego relacjom świat mógł śledzić niesamowitą podróż transkontynentalnej kolei. Dziennikarz opisywał wrażenia z wizyt w przedziale restauracyjnym oraz publikował wywiady z monarchami, którzy witali przyjeżdżający do ich kraju pociąg (rumuńskim królem Karolem i sułtanem Turcji Abdulem Hamidem II).
Jednak choć pociąg był luksusowy i nowoczesny, gnał przez Europę, pokonując blisko 3 tys. 200 km w ciągu 83 godz., swoich pasażerów do samego Stambułu dowieźć nie mógł, bo nie prowadziła tam żadna linia kolejowa. Po przejechaniu przez Strasburg, Monachium, Wiedeń, Budapeszt i Bukareszt dotarł do leżącego nad Dunajem rumuńskiego miasta Giurgiu. Tam pasażerowie przesiedli się na prom, a po drugiej stronie rzeki wsiedli do zwykłego, bułgarskiego pociągu, który dowiózł ich do Warny. Z Warny statkiem przepłynęli do Turcji.