Podróż Trekking wokół Annapurny - Tilicho Lake



W lekkiej mżawce ruszyliśmy z Bragi, przez Manang, do Kyangshar. W Managu chwila zastanowienia czy nie przeczekać opadów w jednym z miejscowych kin, ale ostatecznie poszliśmy dalej. Była chwila adrenaliny gdy trawersowaliśmy wielki lej osuwiskowy – piach mało stabilny i wizja zjazdu w dół prosto do rzeki, ale przejście okazało się dość proste.

 

Gdy dotarliśmy do Kyangshar to zwyczajowa rundka po hotelach, w czasie której wynegocjowaliśmy darmowy nocleg, a żarcie też było całkiem tanie (Hotel on Hight – pisownia oryginalna) – pierożki momo za 110 RS. Czekając na jedzenie (chyba wieki, jak to zwykle tam bywa) ucięliśmy sobie pogawędkę z Robertem – Holendrem, który po treku naokoło Annapurny zamierza osiąść w jednym z buddyjskich klasztorów aby poznawać buddyzm i uczyć mnichów angielskiego. Sądząc po jego znajomości tego języka to do tego nie są wymagane żadne testy kompetencji. Robert był tutaj z żoną, Boliwijką z Santa Cruz, gdzie on sam mieszkał przez jakiś czas. Ciekawe skąd tacy ludzie biorą pomysły na życie? 

 

W chwili desperacji, przy padającym deszczu, zamówiłem nawet lokalne piwo chyang (z prosa i ryżu). Kawałki prosa nawet pływały przy dnie, wraz z nierozmieszanym cukrem. Zdawało się nawet odrobinę lepsze niż poprzednim razem. Tak, szczerze pisząc, to rzeczywiście było całkiem niezłe.  Piwo się przydało, ponieważ w naszym dining room siedziała jeszcze inna (poza Robertem z żoną) parka z Santa Cruz, tyle że tego w Kalifornii (ech, te amerykański brak wyobraźni). Ale to też nie byli zwyczajni turyści – koleś jakiś czas temu zdobył Cho Oyu (8213). Czy w tych Himalajach nie ma zwyczajnych ludzi? Czy każdy musi być ciekawy mistycyzmu miejscowej kultury, uciekający przed zgiełkiem codzienności i chłonący całą duszą buddyjski spokój? Rzygać się od tego chce. A na koniec dołączył do nich kolejny Amerykanin, wraz ze swoim ‘nepalskim przyjacielem’, któremu płaci za pilnowanie swojego domu i psa w Kathmandu pod nieobecność właściciela. Cóż za bezinteresowna przyjaźń. 

 

Następnego dnia rano nad nami piękne, niebieskie niebo, chociaż widać, że zarówno w górę jak i w dół drogi kłębią się chmury. Nie wyglądało to zbyt zachęcająco. Poranne głosy innych hotelowych gości pomogły nam jednak podjąć decyzję – idziemy w drugą stronę. Oni idą w kierunku Thorong La, więc nam nie pozostaje nic innego tylko iść prosto w paszczę lwa – do Tilicho Base Camp. Mimo leżącego podobno na drodze śniegu i zasypanego dojścia do samego jeziora. Jedynym plusem jest, że może uda nam się zdobyć autograf notorious Aleksandra Lwowa dla Kornelii. 

 

Ruszyliśmy z Kyangshar o 10 i wpierw dwie godziny do rozejścia szlaków, a tam szybka decyzja: Michał idzie wariantem dolnym, czyli z 4200 (na którym był rozstaj) trawersuje, a potem łagodnie schodzi do Base Camp (4100), a Wiśnia i ja w celach aklimatyzacyjnych, widokowych i ogólno-kozackich wybieramy wariant górny. Podejście zakosami i trochę trawersem na 4800, a tam zaczynają się jaja – trawers stromego kamienistego osuwiska, miejscami w ogóle nieprzedeptany, a jeśli zjechać to na dół jest jakieś 600-700m, a potem skały i rzeka. Ale udało nam się czujnie przejść ten fragment i doszliśmy do miejsca skąd już widać schronisko i schodzący do niego zakosami przez strome piarżysko szlak. Ponownie kierując się powodami ogólno-kozackimi wybraliśmy drogę na skróty prosto w dół.

 

Na dole znaleźliśmy się dość szybko, ja z dodatkiem kamieni w butach, które powpadały różnymi dziurami, ale zadowoleni z tego, że pierwszy raz udało nam się skrócić czas Kurczabowski (z 3.30 na 2.30, połowę na zejściu, połowę na podejściu). Swoją drogą, później się okazało, że miejscową atrakcją są zawody w zbieganiu z tego piarżyska. Za odpowiednią opłatą wwożą delikwenta na ośle na odpowiednią wysokość i stamtąd on zbiega. My pokonaliśmy trasę ‘hard’ na dodatek z solidnym obciążeniem.

 

W schronisku czekała na nas kartka od Michała, że skoczył na rekonesans nad jezioro, i oczywiście notorious Alek Lwow z resztą kierownictwa Polish Tilicho Lake & Peak Expedition. Trzeba przyznać, że panowała senna atmosfera, atrakcją jedynie były Fakty i mity, a w nich jakaś kaczka dziennikarska o hakerze, który stworzył program, dzięki któremu Google obraża polskiego prezydenta.

 

Plany wstania o poranku zostąły poddane zmianom. O 7 rano były wszędzie chmury, więc spaliśmy dalej, ale już o 8 wyłonił się Tilicho Peak i część Wielkiej Bariery, co sprawiło iż pojawił się plan podskoczenia kawałek w górę, aby zobaczyć co się da i znikać „w dół” do Yak Kharki albo Letdar, gdzie nam będzie dane dojść. Podszedłem jakieś pół godziny w kierunku jeziora i udało mi się zobaczyć piękny widok na Roc Noir (szczyt kończący z jednej strony Wielką Barierę), 3 stada kozic, jednego kozackiego kozła, a nawet orła. Istne Animal Planet. Teleobiektyw był mocno w użyciu.

 

 Tilicho Base Camp wybraliśmy tym razem wariant dolny, jak się okazało równie sypki i usiany landslide’ami. Niemniej jednak szło się dość przyjemnie. Koło 13.30 doszliśmy do hotelu Tilicho Peak (tuż przed odejściem seasonal trail na Yak Kharkę) i tutaj nastąpiła zmiana planów – obiadek i zostajemy na noc, żeby Wiśnia, którego zaczęła jakaś choroba chwytać, mógł odzyskać siły. 

 

  • trawersem przez piargi
  • na dachu
  • siakieś łebki przy siakimś Little Mountain
  • Gangapurna?
  • wielka bariera
  • Roc Noir
  • osuwiska przydrożne
  • Polish Tilicho Peak & Lake Expedition
  • Gangapurna?
  • osuwiska przydrożne
  • na dachu
  • Gangapurna?
  • kamzik
  • orzeł
  • piaszczyste osuwiska
  • zachwianie pionu
  • jak się ma dziury w butach..
  • w drodze