Ruszyliśmy koło 9 wijącą się w górę ścieżką do malowniczej wioski Ghyoro. Wyglądała pięknie – kamienne domki, naokoło kolorowe pola, a nad tym wszystkim górujący Pisang Peak (6091). Dla mnie i Michała padł rekord wysokości – 3800, trochę nad wioską, ale jeszcze go dobre parę razy przebijemy. Dalej droga trawersuje lekko schodząc w dół do wioski Ngawal. Po drodze piękne widoki na masyw Annapurny, Oble Dome, Tilicho Peak, Gangapurnę, różne Chule…
Na wieczór doszliśmy do Manangu celem sprawdzenia stanu neciku (status: Internet ist kaputt) i nabrania wody pitnej (której też brak po 17). Co ciekawe, podobno Internet jest dostępny w Thorong Phedi (ostatniej wiosce przed docelową przełęczą Thorong La, o której Kurczab pisze, że brak tam nawet prądu). Z tego co natomiast w Manangu można znaleźć to kina (a właściwie sale telewizyjne), gdzie można obejrzeć takie filmy jak – 7 lat w Tybecie, Czekając na Joe, Granice wytrzymałości, Kunokun, Everest Caravan, Into the Thin Air i … Blood Diamond. Poza tym jest Cultural Museum of Manang (jak szumnie się nazywa niski budyneczek zamknięty na kłódkę i nie odróżniający sie niczym od sąsiednich), pełen asortyment usług dla trekkerów – telefony, sklepy turystyczno-spożywczo-księgarniane, pralnie, punkty zgrywania zdjeć na CD. Słowem – prawdziwa metropolia w sercu gór. Nic ciekawego, dobrze że nocujemy w odległej o jakieś 30 min Bradze.
Ice Lake to jedna z klasycznych wycieczek aklimatyzacyjnych z Manangu (czy też, jak w naszym przypadku, Bragi). Według tablic informacyjnych wejście zajmuje cztery godziny, nam jednak udało się go dokonać w trzy, nawet bez jakiegoś większego sprężania się. Po drodze pojawiły się drobne objawy choroby wysokościowej – krew pulsująca w skroniach, ból głowy, ogólne zmęczenie. Wszystko to jednak minęło gdy już stanęliśmy nad jeziorem (4615), które, swoją drogą, nie okazało się ani w połowie tak imponujące jak zachwalali miejscowi. Spokojnie konkurencję mogłoby mu robić każde z naszych tatrzańskich.
Ale na 4615 się wycieczka nie skończyła, bowiem Wiśnia wypatrzył taki malutki szczyt, jedynie jakieś 200m wyżej i grzechem byłoby go nie zdobyć. Mimo moich nieodpowiednich butów (4-letnie niskie Salomony, model pół-miejski i więcej w nich dziur niż w Świetlickim kobiety zrobiły) podchwyciłem jednak wyzwanie i we dwóch ruszyliśmy na szczyt, który oczywiście tymi 200m jedynie tak kokietował, a w rzeczywistości czekało nas jeszcze drugie tyle. Czyli Mont Blanc pobiliśmy ;)
Samo wejście było dość zacne, mokro w butach, śnieg spokojnie po kolana, choroba wysokościowa swoje dodaje, więc pod koniec już co 10-15 kroków odpoczynek. Ale satysfakcja, gdy stanęliśmy przy chorągiewkach modlitewnych na szczycie ogromna. Potem ‘tylko’ zejście – głowa pulsuje, a każdy nagły nią ruch wywołuje ból, ale nikt nie mówił, że zdobywanie aklimatyzacji to przyjemna sprawa. Na dole po aspirynie i gorącym (sic!) prysznicu wszystko przeszło jak ręką odjął. Została tylko satysfakcja i przystosowanie organizmu do wysokości.