zwiedzanie okolicy rozpoczęliśmy od serjili.
było niemiłosiernie gorąco - może to kwestia braku aklimatyzacji, a może rzeczywiście był to najgorętszy dzień naszej wyprawy - nie wiem. upał, falujące powietrze, wyschnięta ziemia, ruiny miasta - wszystko składało się na wiele mówiącą całość. jednak umarłe miasta - jak się okazało - nie są miastami wymarłymi. wzięli je w swoje posiadanie pasterze owiec, jak w przypadku serjili właśnie, którzy - coś niepojętego dla nas - trzymają na terenie ruin swoje stada, śpią tam i pomieszkują, i rolnicy - w al barze ruin trzeba było szukać w sadach - pośród fig i drzew oliwkowych.
osobiście wolę sady - jednak owcze guano i oszczane ściany nie wydały mi się odpowiednie w miejscu, które pretenduje do miana... co ja piszę? które jest nie takim znów poślednim zabytkiem... choć niektóre mieszkanki ruin były nadzywczaj sympatyczne i urodziwe ;)
w serjili czas najwyraźniej nie mógł się zdecydować - niby biegł swoim zwykłym tempem, bardziej jednak - jak powietrze tamtego dnia - drżał, drgał, falował. mrużąc oczy, szukałam cienia. zdecydowanie można się było na trochę zgubić.