Kolejnego dnia mieliśmy zaplanowane zejście do Cicogny, więc poranek był wyjątkowo leniwy. Długo jedliśmy śniadanie – ja tylko rodzynki, bo chleb razowy z dżemem wychodził mi już uszami. Jeszcze dłużej zajęło nam pakowanie plecaków. Ruszyliśmy w dół strumienia. Po jakimś czasie szeroka dolina przeszła w wąski wąwóz, a okolica zrobiła się bardzo urokliwa. Mając pod dostatkiem wrażeń z poprzednich dni szliśmy raczej niewzruszeni otaczającym nas pięknem. Fakt, że jesteśmy coraz bliżej Cicogny potwierdzał las kasztanowy, który zastąpił wysokie buki oraz coraz większa liczba spacerowiczów. Niemal wszyscy z malutkim plecakiem ewentualnie z butelką wody w ręce i białych supermodnych bucikach sportowych.
Dotarliśmy do hostelu. Na tarasie siedział znajomy Niemiec i wpatrywał się w przestrzeń. Wyglądał jakby jego problemy jeszcze się nie rozwiązały. Po szybkim prysznicu udaliśmy się do przylegającego do hostelu baru. Oczekiwanie na otwarcie kuchni umijaliśmy sobie Birra Morertti. Co prawda dzisiaj w menu nie było żadnego wyboru, była tylko potrawa dnia – pasta z cukinią i wieprzowina, ale nie pamiętam kiedy nam tak smakował obiad. W głowie kotłowały się na zmianę myśli o szczęśliwym zakończeniu naszej przygody, jak również niedosyt. Przecież przyjechaliśmy tu z myślą „andiamo a fare un giro”, a to giro wyszło takie kanciate, niepełne. Taki stan ducha po zakończonej przygodzie w Alpach nie jest dla mnie czymś nowym. Zawsze mi mało, zawsze chciałbym chociaż jeden dzień więcej. To jest jednoznaczny sygnał, że ciągle jestem zakochany w Alpach.