Podróż Sentiero Bove, czyli Andiamo e fare un giro - Ruszamy na szlak



2019-01-09

Poranek był bezchmurny. Zostawiliśmy w samochodzie niepotrzebne rzeczy i wyruszyliśmy na szlak. Wspinając się pod górę mijaliśmy liczne ruiny opuszczonych, kamiennych domów. W takich okolicznościach nie można zapomnieć o tragedii jaka rozegrała się w tym rejonie. Pod koniec wojny, w czerwcu 1944 roku Niemcy wzięli odwet za prężnie działającą włoską partyzantkę antyfaszystowską. Wielu mieszkańców zginęło, a reszta opuściła dolinę. Przez wiele lat region ten był zupełnie niezamieszkany, a w czasach teraźniejszych może 20 procent domów jest zasiedlonych. Sytuację miało zmienić, poprzez pobudzenie ruchu turystycznego, najpierw w 1967 roku utworzenie obszaru chronionego, a później w roku 1992 parku narodowego. Chyba nie do końca ten zamiar powiódł się.

 Aż do schroniska Casa dell'Alpino na wysokości 1250 m wędrowaliśmy wygodnym szlakiem, prowadzącym przez piękny las kasztanowy. Schronisko było zamknięte, ale jego otoczenie i tak nadawało się idealnie na pierwszy odpoczynek. Napełniliśmy bukłaki i od razu poczuliśmy dodatkowe 3,5 kg na naszych plecach. Nie było wyboru, zaraz mieliśmy wejść na grań, gdzie nie było najmniejszej szansy na jakikolwiek wodopój.

Mariusz prowadził, sprawnie pilnując ścieżki. Nie było to proste zadanie, bo szlak był dość słabo oznakowany, widniał tylko na mapie wydawnictwa Kompass, a na mapach „parkowych” w ogóle nie był zaznaczony. Las kasztanowy zmienił się w bukowy, żeby po kolejnych metrach ustąpić alpejskim halom. Rozpoczęliśmy mozolne podejście na Cima Sasso (1916 m). Pot lał się z nas strumieniami, a zapas wody szybko się kurczył. Nadciągnęły chmury i szczyt osiągnęliśmy w zupełnej mgle. 

Znaleźliśmy się na grani i teraz miało być miło, łatwo i przyjemnie. Spodziewałem się spacerku jak po Czerwonych Wierchach, tymczasem grań była ostra i postrzępiona jak piła. Do biwaku zostało nam w linii prostej ok 3 km, a my prawie nie przybliżaliśmy się do celu, wspinając się tylko 100 m w dół i 100 m w górę. Kijki przypiąłem do plecaka, bo w tym terenie były zupełnie bezużyteczne. Mijały kolejne godziny, zdobywaliśmy kolejną przełęcz, za którą otwierał się widok na głęboki żleb i kolejną przełęcz. Tempo mieliśmy straszne. Na pokonanie 1 km w linii prostej potrzebowaliśmy 1,5 – 2 godzin. Zostało nam po 200 ml wody i od jakiegoś czasu moczyliśmy tylko usta. Na dodatek chmury robiły się coraz gęstsze i ciemniejsze, podchodziły na grań z obu stron. 

Po chwili rozległ się pierwszy grzmot, a po nim kolejne. Zanim zdążyliśmy wyciągnąć z plecaka kurtki przeciwdeszczowe, lunęło i w minutę byliśmy zupełnie przemoczeni. Przeczekaliśmy chwilę pod skałą, gdy mieliśmy wrażenie że grzmoty oddalają się, a nie biją z każdej strony, ruszyliśmy z miejsca. Po kilku krokach Mariusz usiadł i zaczął zastanawiać się czy nie rozsądniej będzie przeczekać w tym miejscu do rana. Poklikał w jakiejś aplikacji, stwierdził że mamy jeszcze 2 godziny do biwaku. Zaproponował, że z kijków zrobimy stelaż, osłonimy się kurtkami i poczekamy do rana. Takiego pomysłu w ogóle nie brałem pod uwagę, noc w mokrych ubraniach w ogóle mi się nie uśmiechała. Zerknąłem na niebo i jakimś cudem wypatrzyłem kawałek błękitu. Krzyknąłem – rozjaśnia się, ruszamy! Wiedziałem że luka w chmurach za 10 sekund zamknie się i nie ma na co czekać. Poszedłem przodem, ukradkiem zerkając czy Mariusz podniósł się z ziemi. Wstał i powoli stawiał krok za krokiem. Na pokrzepienie krzyknąłem tylko, że tutaj są poręcze i rozpocząłem zejście tyłem w głęboki żleb. Nie czekając na kolejny kryzys, gramoliłem się na kolejną przełęcz. Deszcz zelżał i zrobiło się jaśniej. Usłyszeliśmy szmer wody. Po ulewnym deszczu w kolejnym żlebie zrobił się mały strumyk. To dodało nam animuszu i szybko osiągnęliśmy jego dno. Łapczywie piliśmy wodę ściekającą ze skał i napełnialiśmy bukłaki. Woda zadziałała jak najlepszy energetyk i szybko pokonaliśmy kolejne kilkudziesięciometrowe podejście. Pierwszy stanąłem na przełączce i moim oczom ukazał się upragniony widok – biwak Bocchetta di Campo. Dzieliło nas od niego kilkaset metrów łatwego trawersu. Radość na naszych twarzach była wprost wymalowana. 

Po przekroczeniu progu biwaku szybko zrzuciliśmy mokre ubrania. Woda na maszynce już się gotowała, a ja zająłem się rozpalaniem ognia w kominku. Kolację zjedliśmy w blasku płomieni i dźwięku strzelających szczap. Ogrzani, najedzeni i bezpieczni zaczęliśmy komentować dzisiejszy dzień. Zadziwiające jak w takich ekstremalnych sytuacjach budzą się w człowieku głęboko skrywane atawizmy – potrzeba schronienia, zaspokojenia pragnienia i głodu. Wszystkie inne problemy odchodzą gdzieś na bardzo daleki plan, umysł je po prostu wymazuje. Mariusz stwierdził, że ten dzień trzeba uczcić i wyciągnął z plecaka 2 butelki pysznego, kraftowego IPA. Wypiliśmy za szczęśliwe zakończenie dzisiejszego dnia, analizując to co nam się przydarzyło. Mariusz ocenił naszą dzisiejszą trasę na trudniejszą niż Orla Perć, bo nie było drabinek, łańcuchów i tych wszystkich zabezpieczeń. Pozostaje mi wierzyć na słowo, Tatry znam bardzo słabo. Wyszedłem jeszcze na zewnątrz zerknąć w niebo. Pojawiły się gwiazdy, a odległe błyskawice podświetlały chmury na horyzoncie. 

  • Cicogna
  • Cicogna
  • Casa dell'Alpino
  • Na szlaku
  • Szlak na Cima Sasso
  • Cima Sasso
  • Grań
  • Na grani
  • Trekking czy wspinaczka?
  • Grań we mgle
  • Biwak Bocchetta di Campo
  • Noc w biwaku