Pojechali... Początek trasy był straszny, bo do Cardiff, na niedzielny mecz rugby waliły podchmielone tłumy. Nie pytajcie kto grał, bo ja nawet nie wiem o co w tym sporcie chodzi! W przeciwieństwie do city_hoppera... Pijane i szczęśliwe tłumy uwiecznił zaś dla was spootnick, którego przypadkiem spotkaliśmy w pociągu.

Za Cardiff wagon (nie przedział - wagon) mieliśmy już właściwie tylko dla siebie. Niestety, tylko do Swansea, gdzie pociąg w posiadanie wzięła banda zamroczonych ciderem i zaćpanych (po "przypudrowaniu noska" w kiblu zapominali się wytrzeć) i śmierdzących niemiłosiernie Irlandczyków. Śmierdzących z brudu i kilkudniowego balowania, a nie z faktu bycia Irlandczykami! Sąsiednią wyspę odwiedzili w ramach kawalerskiego wieczoru któregoś z nich. Przyznaję - bałem się ich jak cholera! To coś jak rezerwa wracająca do domu.

Dopiero kiedy wkręciłem jednemu z nich, że jesteśmy Meksykanami na wakacjach w Europie (świńska grypa, te sprawy...) staliśmy się dla nich "niezaczepialną" ciekawostką... Chociaż zaczepić to ja miałem ochotę jednego z nich! Nie wiem czym koleś był zrobiony, ale siedział milczący, wpatrzony w fotel i z dokładnością zegarynki, co trzydzieści sekund, krzyczał "big dick!".

Dzięki Bogu, że dojechaliśmy do Withland - wymarłej stacji przesiadkowej. Stąd jeszcze dwadzieścia minut do Haverfordwest i kolejne pół godziny autobusem do St. David's. A droga wyśmienita! Ostre zakręty i podjazdy takie, że zastanawialiśmy się, czy rzężący autobus podoła. Nie znam się, ale niektóre górki miały 16% (a może stopniowe?) nachylenie. Za to widoki na klify i plaże, wiadomo - bezcenne...

  • W rolach głównych
  • W rolach głównych
  • Ffordd allan