2015-12-09

Puerto Princesa – terminal autobusowy San Jose:

Na lotnisku w Puerto Princesa wylądowałem około godz 16. Lotnisko jest bardzo małe, ciasne i ma swoje lata. Biorę plecak, idę na zewnątrz. Od razu omijam ludzi machających mi jakimiś karteczkami hoteli, nazwiskami itd...  Naganiaczy trzeba szybko omijać, dlatego biorę tricykla za 100 peso (7 zł) i jadę  na terminal autobusowy San Jose. Kierowca twierdzi, że nie ma problemów i że do Sabang  dojadę jeszcze dziś. Okazuje się, że gościu dobrze wiedział, że busa do Sabang już nie ma i że jeżdżą tam  tylko do 12 rano, a teraz udaje durnia. Ja jestem wściekły, on chyba jeszcze bardziej, bo chcę mu dać nie 100, ale 50 peso...  OK, mówię mu – to wołamy Tourist Police. To słowo widać go lekko speszyło –  spuścił z tonu Z doświadczenia z podróży po Azji wiem, jak bardzo boją się, szczególnie taksiarze,  hotelarze i tym podobni, policji turystycznej. Wiedzą dobrze, że ceny podawane przez nich  turystom nie są uczciwe, dlatego nie chcą stracić koncesji!Tymczasem gościu nerwowo szukał jakiegoś transportu do Sabang – znalazł jakiegoś gościa, ten mówi mi, że mnie zawiezie. Pytam go: ile? Zastanawia się... Już czuję, że ściemnia, za długo myśli... Aż nagle: 2500 peso! What?! Stupid! Daję 50 peso kierowcy tricykla, biorę plecak i idę coś zjeść. Ludzi wkoło mnie sporo  czuję się, jakbym był ewakuowany na jakąś rozprawę... Po chwili siadam, kupuję jakąś zupę, biorę do ręki Lonely Planet, patrzę na mapę, gdzie w okolicy jest jakiś hotelik. Nie chcę wracać 12 km do centrum Puerto Princesa, bo po co. Jest już 17-ta, a wcześnie rano znowu musiałbym tutaj być. Po chwili przysiada się do mnie jakiś koleś i coś tam mówi mi, że wie, gdzie jest w pobliżu jakiś nocleg.  OK, to jedziemy, ale za ile? Nieśmiały jego uśmiech z lekkim niepokojem mówi mi: 20 peso (1,50 zł)? OK :) Pytam go, gdzie kupię dziś bilet na jutro do Sabang – idziemy do Lotus Bus. Płacę 300 peso i biorę bilet na bus do Sabang – jutro mam tu być o 8 rano.Wsiadam z plecakiem do tricykla nowo poznanego kolegi Joe i jedziemy dalej... Zatrzymał się jakieś 2 km od terminala autobusowego San Jose, przy dużym resorcie  Bulwagang Princesa z domkami na nocleg – cena za pokój z TV, WC, AC itd. aż 850 peso ze śniadaniem.  No cóż, co robić. "Nie chcę, ale muszę" jak mawiał uwielbiany przez Azjatów,  a znienawidzony przez rodaków (beze mnie) Lech Wałęsa. Rzuciłem plecak, śmigam pod prysznic i idę do restauracji coś zjeść i wypić zimnego  San Miguela z Joe – tym kierowcą tricykla. Niestety, nie mają dużego piwka.  Daję więc 100 peso dla Joe, który przynosi gdzieś chyba z jakiejś mety 1-litrowego San Miguela. Siadamy, gadamy, jemy, pijemy... Koleżanki z z baru też wesolutkie, potem jeszcze jedno piwko i... siusiu, paciorek i spać.Rano nie byłem głodny. Generalnie śniadanie jem koło 10–tej, a tu 7-ma. Wstaję, a tu na łóżku mały kotek... Skąd on na moim łóżku?? Nie kumam... Joe czeka już na mnie przed resortem.  Żegnam się z dziewczynami z recepcji, wsiadamy i jedziemy na terminal autobusowy San Jose. Poszedłem jeszcze zjeść jakąś zupę. Patrzę w wystawione na zewnątrz garnki – wybieram zupę wołową.  Siadam, smakuję... Strasznie tłusta. Aż nagle... oczom nie wierzę! Tam w zupie pływa banan. Mówię pani z kuchni "w mojej zupie jest banan", ale widać nie przejęła się tym,  nawet nie przeprosiła, poszła z powrotem do kuchni.  Za chwilę Joe tłumaczy mi, że wszystko OK, że to właśnie zupa wołowa z bananem, że taka już jest...  Ooo fuck! Nie dosyć, że tłusta, to z bananem. Znam jednego gościa, co bułkę z bananem je, ale zupa wołowa z bananem... Myślałem, że jej banan do zupy wpadł.  No cóż, przecież to może zdarzyć się nawet najlepszej kucharce. Pożegnałem się z Joe, zostawiłem mu swój numer telefonu.  Jak wrócę z El Nido do Perto Princesa to zadzwonię do niego, a tymczasem obiecał mi  znaleźć lepszy i tańszy hotelik. I już teraz zdradzę, że był to najtańszy i najlepszy nocleg na Filipinach oprócz noclegu na Pamilacan ale o tym potem Pamilacan, ale o tym potem.

 Sabang – wioska rybacka – plaża – podziemna rzeka i wodospad:

Po 3 godzinach jazdy z Puerto Princesa z terminalu autobusowego dojechałem do Sabang.  Busy firmy Lotus kończą i zaczynają swoją trasę przy Penao Restaurant, czyli generalnie na jedynej ulicy Sabang. Biorę plecak i właściwie nie muszę daleko iść – jakieś 50 m właśnie– do Panao Restaurant. Wynajmuję domek – cena 600 peso. W środku nic szczególnego: wiatrak, kibelek, dwa łóżka, moskitiera. Postanowiłem nocować w Sabang dwie noce. Biorę prysznic, patrzę na zegarek – godz 11-ta, no to idę zobaczyć Sabang.Plaża już mi się podoba: piękna, ogromnie długa, wzdłuż niej wielkie, jakby sięgały Słońca, palmy. Cudowny widok. Najpiękniejsze jest to, że turystów tutaj nie ma prawie wcale. Plaża jest dosłownie pusta. Jedynie jakiś bawół ciągnie w ten upalny poranek wóz z beczkami słodkiej wody... Czujecie to? Czujecie ten klimat? To właśnie jest to, co kocham w podróżach!

W porcie w Sabang, który znajduje się blisko mojego hotelu, zbierają się grupki turystów wybierających się do podziemnej rzeki. Pomyślałem sobie, że może to właśnie dziś, a nie jutro zobaczę tę 8–kilometrową podziemną rzekę. Podchodzę, pytam co, gdzie i jak. Każdy wskazuje mi, że najpierw muszę wyrobić tzw. permit za 250 peso. OK, idę do takiej dużej budki, płacę, dostaję jakieś papiery i kieruję się w stronę łodzi. Pytam, ile taka wycieczka kosztuje: 1200 peso. Upss, sporo... Kręcę się i wiercę, wyciągam z kieszeni 200 peso. Wkładam je razem z permitem i daję je gościowi, który przepuszcza wszystkich do wyznaczonych łodzi. Chłopak spojrzał, zaśmiał się pod nosem i pokazuje mi gdzie i z kim popłynę. 

Sabang - najdłuższa na świecie podziemna rzeka  

No to się udało! Wsiadam do łodzi, czyli do bangki i płynę jakieś 20 minut razem z filipińczykami emerytami. Generalnie, aby zobaczyć rzekę, która zaliczona została przez UNESCO do Światowego Dziedzictwa,  która ma 8 km, można albo na lenia – czyli tak, jak ja dziś właśnie wybrałem się łodzią,  albo pieszo przez dżunglę. Dosyć miałem już wrażeń z jaskiń w Sagada, a więc trochę lenistwa się u mnie zrodziło. Wysiadamy z łodzi na plaży przy dżungli i idziemy grupą. Trochę mnie to drażni –  nie cierpię takiej turystyki, ale co robić, właśnie tak wygląda lenistwo większości białasów,  ciągną ich za rączki i dalej... O w mordę jeża, jakie to okropne. No dobrze, nie chciałbym, abyście mnie źle zrozumieli, ale ja mam inne zdanie co do tego tematu. Oczywiście szanuję wybór każdego z Was – w końcu to Wasze pieniądze i Wasz wybór :) Zakładamy pomarańczowe kaski, wsiadamy do długich, chwiejnych łodzi.  Nie wiem dlaczego, ale posadzili mnie na samym końcu... dla równowagi?  Bo co, bo ważę aż tyle? Wsiadam... o balucie, mam wrażenie, że zaraz nas zaleje...  Jeszcze jakieś głupie fotki ktoś nam robi – wyglądam na nich w kasku jak jakiś górnik przodowy.  Płyniemy, po chwili wpływamy rzeką do jaskini – o wielki balucie, zatkało kakao, normalnie mowę mi odjęło. Ktoś świecił latarką po przepięknych błyszczących, złotych, srebrnych stalagmitach,  za uchem ciągle słyszałem filipińskiego przewodnika – opisywał stalagmity,  z czym się kojarzą, do kogo są podobne. Czułem się lekko zagubiony w tych ciemnościach. 

Miałem pietra, że gościu, który machał wiosłem, za chwilę w tych filipińskich ciemnościach  uderzy łodzią w skałę i wszyscy pierdykniemy do wody. Spoko, nie miałbym nic przeciwko,  ale aparatu nie mam niestety wodoodpornego, miejscami było wąsko. Po 15 min zaczynam czuć lekki smrodzik, podobny do tego z jaskiń Sagada –  to wiszące nade mną nietoperze. Jest ich chyba tysiące – świecąc na nie latarką szybko się płoszą,  dlatego zbyt długie oświetlanie ich może wywołać popłoch, a wtedy...  Lepiej nie myśleć, co by było. No tak, teraz już wiem, po co dali nam te kaski –  nawet się cieszę, bo głowę miałbym zafajdaną. I tak po 45 minutach wracamy,  wypływamy z jaskini oślepieni Słońcem i błękitem nieba. Żegnają nas wszechobecne małpy makaki i wielkie jaszczurki. Wsiadamy w swoje bangki i odpływamy. Wieczorem, idąc jedyną ulicą w Sabang, tego jakby uśpionego miasteczka, patrzę –  a tu w lesie palmowym jest wesołe miasteczko. Zwykłe miasteczko, takie tam, nic szczególnego, ale jedno tylko przykuło moje uwagę: dzieci – "hazardziści". 

One tutaj grają na prawdziwe pieniądze... serio!  I nie są to małolaty, ale dzieciaki po 6-10 lat, a dorośli stoją i zarządzają tym biznesem!  Koniec świata! O balucie, co też z nich wyrośnie... No cóż, jak widać taki to już jest ten świat...  U nas dzieci ciągną jakąś kolorową wstążeczkę i wygrywają lizaki, a tam kasę. Na drugi dzień poszedłem brzegiem morza pełnego małych i wielkich kamieni w stronę wodospadu.  Doszedłem do niego po 45 minutach ciągłego skakania jak koza z kamienia na kamień. Dlatego nie ma co wybierać się tam w zwykłych laczkach – na pewno nie dojdziecie, z pewnością  kostkę sobie zwichniecie. Po drodze, zaraz za wioską rybacką, jest świątynia buddyjska. 

Ależ piękne miejsce wybrali dla Buddy – jaki widok ma – aż pozazdrościć.  Nigdzie później na Filipinach nie widziałem świątyń buddyjskich. Tutaj na Filipinach mieszka 90% katolików.

Wodospad na nogi nie powala, ale w tym upale poczuć upragniony chłód, wypluskać się pod wodospadem albo chociaż w jednym z oczek zamoczyć się jest bezcenne!  Wracając zatrzymałem się we wsi rybackiej. Usiadłem na jakiś deskach przy małym sklepiku,  wypiłem zimne piwko, obejrzałem jak bardzo Filipińczycy kochają koszykówkę, której ja osobiście nie cierpię.  O piłce nożnej nic kompletnie nie wiedzą.  Chłopaki grali w kosza na ubitej ziemi, pełnej wystających kamieni, w zwykłych plażowych laczkach.  O kurczę – szaleni! Kibiców z minuty na minutę przybywało, ale i ja otoczony byłem gromadą maluchów. 

Dzieciaki prawie na głowę mi wchodziły, ciekawiły ich moje włosy, skóra, śmiały się do łez, a nawet  śpiewały swoje jakieś piosenki, ale i tę znaną mi już z Filipin także: "Panie Janie, panie Janie, pora wstać..." Zresztą sami niżej zobaczcie .

No tak, fajnie, ale czas wracać – muszę jeszcze kupić bilet z Sabang do El Nido. Jeszcze tylko obiadek w Panao Restaurant, czyli tam, gdzie nocuję.  Obiadek za 200 peso, stół szwedzki – ale się najadłem... Kupiłem więc bilet do El Nido za 750 peso. Wyjazd jutro 7:30 rano, z przesiadką gdzieś w trasie  czekając na busa z Puerto Princesa, około 14-tej mam być w El Nido. Rano wsiadam w busa i w drogę do archipelagu Bacuit, gdzie każda wyspa jest niezapomnianym przeżyciem.  Po drodze zatrzymuję się na śniadanie – dostaję jakąś zupę z kurczaka. Lura taka – nic w niej nie ma, nawet marchewki. Dwa gotowane na twardo jaja i tyle.  Obok jakaś szkoła, w oddali słychać śpiewające dzieciaki.  Na mój widok zaczynają mi machać i śmiać się – nauczycielka widząc to uspokaja maluchy.

Wsiadam w busa i jadę dalej do El Nido.

 El Nido – archipelag Bacuit – Nacpan Beach – Las Cabanos Beach:

Koło godziny 15–tej dojechałem do terminala autobusowego El Nido oddalonego od centrum jakieś 4 km. Wszystkie busy, autobusy i jeepneye właśnie tutaj kończą i zaczynają trasę. Przy tym terminalu jest spory market czynny w soboty, ale i także w każdy dzień tygodnia.Wsiadam do tricykla i za 50 peso jadę szukać noclegu. Aby znaleźć coś poniżej 600 peso jest bardzo ciężko – nie znalazłem, chociaż podobno można. Bez najmniejszych problemów znajdziecie noclegi od 800 do 1500 peso – myślę tutaj o nieco wyższym standardzie: WC, AC, TV. Trochę się naszukałem – im bliżej plaży, która mnie rozczarowała i nie powaliła na nogi, jest znacznie drożej. Dlatego w końcu wybrałem oddalony o 10 minut od plaży pensjonat Together.  Chcieli 1000 peso, ale udało się utargować 900 peso. Bardzo czysto – zarówno w pokoju, w WC, jak i w samym pensjonacie. Kawa free, duży taras.Po rozpakowaniu poszedłem oblukać miasteczko. I tu muszę powiedzieć prawdę: El Nido nie ma w sobie nic, co by przyciągało uwagę, oprócz widoku zatoki otoczonej ogromnymi klifami. I tyle – woda mętna, plaża i piasek mało ciekawe. 

No  tak, ale przecież najważniejsze są wyspy wkoło El Nido, oddalone od siebie czasami o dobre parę kilometrów. A tam już wszystko wkoło zapiera dech w piersiach, ale o tym opowiem Wam później.Aby jednak zobaczyć ten raj trzeba wykupić jednodniową wycieczkę na archipelag.Do wyboru mamy 4 główne, wszędzie dostępne wycieczki, tzw. A, B, C i D:

A – cena 1200 peso, B – cena 1300 peso, C – cena 1400 peso: Matinloc, Hidden Beach, Culasa, Secret Beach, Helicopter Island, D – cena 1200 peso.

Wybrałem opcję C, którą zakupiłem w swoim hoteliku, ponieważ wszędzie w El Nido ceny są takie same.  Wycieczka C cieszy się największym powodzeniem.

Rano o 8:30 w pensjonacie dostałem za free maskę z fajką i trycyklem pojechałem wraz z jednym  zapoznanym w pensjonacie koreańczykiem Kimem na plażę, skąd odpływają łodzie, tzw. bangki  na wyznaczone trasy. Z grupą 8 osób, kapitanem i 2 pokładowymi majtkami płyniemy dalej i dalej... Robi się ciekawie, po 30 minutach zatrzymujemy się przy pierwszej plaży. Nie będę Was zanudzał opisami plaż i wysp, zobaczycie na zdjęciach i z pewnością docenicie uroki  archipelagu Bacuit. Po 3 godzinach pływania i nurkowania mała przerwa na obiadek na zacisznej  rajskiej plaży, których tutaj jest bardzo dużo. 

Kapitan i pokładowe majtki smażą rybę, kroją owoce mango, arbuzy, ananasy... Jest ryż, są jakieś owoce morza – wszystko serwowane jest na stole szwedzkim. No to to ja kocham, a Wy?  I tak opalony, a raczej lekko spalony, wracam do El Nido. Jest koło 16, wcześniej najdłużej  pozostaliśmy na ostatniej wyspie Helicopter – to był czas na totalne byczenie się na pięknej plaży z białym piaskiem, rafami i żółwiami, których ja nie widziałem, ale jak mi mówili były dalej od brzegu.  Ja jednak miałem już dość wody – chciałem po prostu tylko byczyć się leniwie na plaży. Wszystko było super, jednak widać gołym okiem, jak bardzo mało kumaci są Filipińczycy w biznesie. 

To nie to, co Tajowie, którzy na każdym kroku wyczują biznes

Wystarczyłoby zabrać ze sobą zimny browar, colę,pepsi itd. i po prostu sprzedawać białasom w czasie wycieczki. Biznes to biznes, ale widać jeszcze za wcześnie, ale może i lepiej. Jest niedziela, a więc idę na mszę św. do kościoła w El Nido.  Msza taka jak u nas, ale jednak jest parę różnic. Dzieciaki biegają po kościele, jakby wszystkie miały ADHD, hałas ogromny.  Na koniec, po słowach "idźcie z Bogiem" wszyscy głośno klaszczą, a dokładnie przy wyjściu  rozdawane są ulotki promocyjne na jakieś gacie... Dziwnie się poczułem, ale no cóż –  taki widać jest ten nasz świat.

Balut jajo z pórami  

Wieczorem kupiłem w końcu balut: to przysmak wielu kuchni południowo-wschodnio azjatyckich,  zwłaszcza kuchni wietnamskiej, laotańskiej, kambodżańskiej i filipińskiej.  Balut stanowi danie przejściowe: nabiałowo (jajeczno)-mięsne i ma postać gotowanego jajka kaczego lub kurzego, wewnątrz którego znajduje się w pełni uformowany zarodek ptaka, którego spożywa  się w całości – wraz z kośćmi, dziobem itd. Okres inkubacji jaj zależy od upodobań konsumentów i  jest różny poszczególnych krajach. Najdłużej inkubują jaja Wietnamczycy, którzy preferują 21-dniowe zarodki. Tutaj jest to 7 lub 14 dni. Balut można kupić tylko wieczorem: sprzedawany jest w kartonach styropianowych, ponieważ każde jajko musi być gorące – wcześniej przecież jest małe kurczątko  ugotowane na żywca. Owinięte jest w białe bawełniane szmatki. Kupiłem dwie sztuki po jedynie 20 peso (1,50 zł), gratis jakiś sos z chili w maleńkim woreczku. Idę z balutami do pensjonatu, jedno jajo dostał koleś filipińczyk.  ardzo się ucieszył, bo – jak mówił – to jest jego ulubiona potrawa. 

Mi zależało, aby zobaczyć, jak to jeść. OK, teraz ja... Zebrało się chyba z 10 osób, aby zobaczyć, czy dam radę.  Obieram skorupkę, posypuję solą, wypijam jakiś sok ze środka jajka, nawet niezły...  No, ale teraz czas na to najgorsze świństwo. Raz, dwa, trzy... gryzę, połykam odrobinę i... w krzaki!

Smrodu z jaja nie wyczułem, ale te chrząstki... 

Gdybym wtedy nie pomyślał, że to mały kurczak, to pewnie bym zjadł.  Podchodzę po raz drugi – może teraz się uda.  No tak, niepotrzebnie znowu patrzę na nadgryzionego przeze mnie baluta: wystają jakieś piórka. 

Ponownie gryzę... o nie, tym razem znowu w krzaki.

Wszyscy mieli niezły ubaw, bo przecież dla nich balut to jak dla nas zupa z flaków.  W czasie moich podróży po Azji smakowałem różne dziwne stworki: smażone larwy, karaluchy, świerszcze, wróble, pieczone skorpiony, węże, a nawet szczura i pająka w Kambodży posmakowałem,  ale tego świństwa nie mogłem! 

Teraz już wiem, że oprócz psa w Wietnamie, którego nawet nie posmakowałem, i tego jaja nigdy już  nie wezmę do ust.

Kolejny dzień upłynął na zwiedzaniu oddalonej od El Nido o 20 kilometrów Nacpan Beach, a potem Las Cabanos  (4 km od El Nido). Dlatego wypożyczyłem skuter za 700 peso na dzień. Pytam się, jak długo będę jechał do Nacpan Beach. No jakieś 2 godziny, ale uważaj –  droga jest kamienista, początkowo asfalt, potem gorzej. OK, no to w drogę.  Po 2 godzinach miałem 50% trasy, a droga robiła się coraz bardziej niebezpieczna – dziury, kamienie... Droga czerwona, jak na Marsie. Boże, gdzie ja się wybrałem, oooo nie, motor to nie moje klimaty.  Trzęsie, buja, rzuca, pierdzi i w tym kasku gorąco... Do tego wszystkiego nagle jakiś mostek, a raczej dwie położone wzdłuż 5-metrowe dechy. 

Patrzę w dół – o w mordę jeża: 4 metry, żadnych barierek. Przede mną zatrzymał się tricykl z trzema Angielkami. Kierowca każe im wysiąść. No tak, mało nie ważą, jak to Angielki. 

Przeprowadza tricykla, a do mnie mówi, abym z rozpędu przejechał ten "mostek". Myślę sobie: 

"czy ty się, chłopie, dobrze czujesz?" No ale czy mam inne wyście? O kurczę, a tam! Raz kozie śmierć!   Udało się! Jadę dalej...

Po drodze rozdaję wesołym i ciekawym mnie dzieciakom kredki i zeszyty, które mi jeszcze pozostały z Polski. Przy wjeździe do Nacpan Beach muszę się wpisać w jakiś zeszyt, że tu jestem.  No i już oczom moim ukazał się las... kokosowy las i zupełnie pusta, przepiękna, najdłuższa plaża, jaką kiedykolwiek widziałem w życiu. Przez chwilę zaniemówiłem. Błękit morza i piasek podobny do naszego nad Bałtykiem oraz ogromne, białe fale  w błękitnym, krystalicznie czystym morzu tak mi się spodobały, że siedziałem tam chyba ze 4 godziny! 

Zresztą sami zobaczcie na zdjęcia.

Przy jednym z niewielu nadbrzeżnych barów kupiłem avocado shake za 50 peso, rybę z grilla za 120 peso, kawa free.Avocado shake tak mi zasmakował, że dostałem na niego przepis:

Avocado przepis :  

Dojrzałe avocado wrzucamy do miksera, dodajemy kostki lodu, potem mleko skondensowane gęste, trochę wody z cukrem i trochę soku z limonki, wszystko miksujemy i już! Gwarantuję Wam – palce lizać :) 

I tak sympatycznie nudziłem się w Nacpan Beach.  Przyjaciołom z baru podarowałem szalik reprezentacji Polski – ogromnie się ucieszyli. 

No tak, ale czas już wracać. Po drodze zatrzymałem się w jakiejś wsi przy lokalnym, maleńkim sklepiku.  Każdy chciał koniecznie zrobić sobie ze mną foty, ja z nimi także.  Były także foty z polską Biedronką, a oni pokazali mi jakiegoś wielkiego ptaka zrobionego z kokosów –  nie kumałem, o co im chodzi...

Na koniec pojechałem na Las Cabanos Beach – oddalona jedynie parę kilometrów od El Nido.  Plaża jest fajna – bardzo wietrzna, z palmami, ale także z dość dużą ilością białasów  Najpiękniej Las Cabanos wygląda z góry – zresztą sami oceńcie.

I tak upłynął kolejny dzień na El Nido. Jutro koniec.  W pensjonacie kupiłem bilet do Puerto Princesa (500 peso – wszędzie cena taka sama).  Wyjazd z oddalonego o 4 km terminala autobusowego El Nido o godzinie 7-ej rano, a o 12-ej mam być w terminalu Jose Bus w Puerto Princesa. 

Żegnaj El Nido, za rok – jak Bozia da zdrówko i kosiarkę – obiecuję, że wrócę, ale nocleg wtedy będę miał w Nacpan Beach.

 Puerto Princesa – powrót:

Po siedmiu godzinach jazdy z El Nido dojechałem do terminala San Jose, skąd wcześniej wyruszyłem do Sabang. Dzwonię do Joego, który zostawił mi swój telefon i który wcześniej w Puerto Princesa pomógł mi znaleźć nocleg i bilet do Sabang. Wysłałem mu SMS-a, po 15 minutach już był w terminalu. Joe – jak wcześniej mi obiecał – znalazł dla mnie nocleg. I to taki, że usiadłem na dupsko. Zawiózł mnie jakieś 10 minut od terminala do Amerson Pension Place. Nowiutki pensjonat, jeszcze pachniał świeżością. Za jedyne 600 peso i to ze śniadaniem, w pokoju był TV, AC, WC – zresztą, sami zobaczcie.

Rozpakowałem się, a w rewanżu zaprosiłem wieczorem Joego na San Miguela i lechona. Ale wcześniej jeszcze zawiózł mnie do banku Metrobank, gdzie wymieniłem $: 1$ – 44,85 peso – to był najlepszy kurs na Filipinach. Trochę formalności papierkowej i już. Przed każdym wejściem do banku na Filipinach stoi sobie gościu z karabinem i dokładnie "obmacuje" klientów, czy aby nie mają broni.

Wieczorem poszedłem do odległego o jakieś 300 m od pensjonatu baru "Ka Inoto", aby spotkać się z Joe i zjeść lechon – podobno to właśnie tutaj mają najlepszy. Ceny tam są w porządku: lechon chicken 90 peso, krewetki 135 peso, piwo 1 litr Red Horse 80 peso (w Manili 100 peso). I tak sobie pojedliśmy, popiliśmy, pogadaliśmy. Joe ma żonę, która pracuje gdzieś w sklepie. Mają 5 dzieci – to i tak mało, jak na Filipiny – ale przypuszczam, że nadrobią stracony czas. No cóż, czas się żegnać – siusiu, paciorek i spać... Rano o 9–tej Joe ma zawieźć mnie na lotnisko w Puerto Princesa.

Wstaję, idę na śniadanie, biorę plecak. Joe już na mnie czeka – przyjechał ze swoim 7–letnim synkiem. Miałem jeszcze czekoladę z Polski – malec lekko speszony, ale wziął. Na lotnisko jechaliśmy jakieś 20 minut. Pożegnałem się z nimi, uregulowałem transport (100 peso), dorzuciłem jeszcze małemu na cukierki 50 peso. 

Salute, my friends! Zabrałem od nich adres – mam do nich telefon, jakbyście kiedyś chcieli, piszcie lub dzwońcie do nich:

Joe Guanzon, adres: Barangay San Jose, Puerto Princesa City, Palawan 5300, tel. 09302864432.

Płacę opłatę lotniskową 100 peso. Przypomnę tylko, że w Cebu i Manili nie było opłat. Odprawa, plecak i już. Lotnisko, jak już wcześniej pisałem, jest małe i zaniedbane. Za szybą widzę już mój samolot – lecę Tiger Air (koszty podróży, ceny itd. znajdziecie na samym końcu mojej fotorelacji). Wchodzę do samolotu, klimatyzacja tak daje czadu, że wydaje się, jakby był jakiś pożar, ale spoko – to tylko klima.

No to fruuuuu do Manili...

  • zupa wołowa z Bananem
  • 10zre44
  • zupa wołowa z Bananem
  • Puerto Princesa
  • Purto Princesa
  • Puerto Princesa
  • Purto Princesa
  • Purto Princesa
  • Purto Princesa
  • Puerto Princesa lotnisko
  • Sabang podziemna rzeka
  • Sabang beach
  • Sabang beach
  • Sabang
  • El  Nido
  • Nacpan Beach
  • Bacuit  rezerwat
  • Bacuit  rezerwat
  • Balut
  • Bacuit  rezerwat
  • Bacuit rezerwat
  • Puerto Princesa