Choć nie zobaczycie tego na naszych zdjęciach, uznaliśmy, że La Union to jedno z najbrzydszych miast świata z najsympatyczniejszymi mieszkańcami, którzy chyba nigdy wcześniej nie widzieli turystów. Pozdrawiał nas każdy kogo spotkaliśmy, z nieodłącznym good morning czy thank you, bo w Ameryce Środkowej turysta znaczy Amerykanin. I co z tego, że czasem mówi inaczej.
Trafiliśmy do La Union, bo nie chcieliśmy sobie robić chicken busowego maratonu. Zatrzymaliśmy się tuż przy granicy z Hondurasem mając nadzieję, że na razie ominiemy ten kraj i dotrzemy przez Pacyfik od razu do Nikaragui. Okazało się, że chociaż La Union jest miastem portowym, to tylko teoretycznie. Port jest, nawet go znaleźliśmy za miastem [ a wcześniej bazę marynarki wojennej], ale po ogromnym nabrzeżu hulał tylko wiatr, którego pilnowało dwóch wartowników [ nabrzeża przy okazji ]. Okazało się, że rejsy do Nikaragui są możliwe tylko nielegalnie i z zupełnie innego miejsca. Nie upieraliśmy się, spotkanie z salwadorskimi czy nikaraguańskimi stróżami prawa jakoś nam się nie uśmiechało.
Gdybyście jednak wbrew ostrzeżeniom dotarli do La Union, nie dajcie się nabrać na nocleg w hostelu o szumnej nazwie Casa de Huespedes EL Dorado z mangowcem na dziedzińcu. Drzewo jest, ale jedyne rosnące na nim mango uschło wiele lat temu. To było najgorsze miejsce w jakim kiedykolwiek nocowałam, pokój przypominał więzienną cele, a o łazience lepiej nie wspominać, chociaż teoretycznie miała wszystko co powinna. Bardzo dziwny pracownik tego przybytku [ w przewodniku wspominają eufemistycznie o jego nonszalancji ] przyniósł nam bez słowa ‘’ręczniki’’, sporą kostkę mydła jakby ciętą z metra i butelkę mętnej wody, o nieznanym przeznaczeniu. Uznaliśmy, że to komunikat o nieprzydatności do spożycia wody z kranu i umyliśmy zęby mineralną.
Do granicy dotarliśmy tradycyjnie, chicken busem. I to była najładniejsza granica jaką w życiu widziałam. Za wjazd do Hondurasu musieliśmy zapłacić kilka dolarów, ale granicę z Nikaraguą, do której zmierzaliśmy, przekroczyłam zaocznie, siedząc w tuk-tuku. Łukasz zaniósł nasze dokumenty najpierw do honduraskiego urzędnika - urzędującego pod drzewem, a kilkaset metrów dalej do nikaraguańskiego [ ten siedział tradycyjnie, w budynku ]. Nikt nie pofatygował się żeby sprawdzić czy ja to ja.