W Nikaragui, tuż za granicą rozpętała się bitwa o nasze plecaki, wygrał ją, bez naszego udziału, jeden z rikszarzy. Uczestnicy wojny nie zapytali nas o zdanie, więc my zapytaliśmy o cenę i dowiedzieliśmy się, że co łaska. Okazało się, że to …20 dolarów, a mieliśmy przejechać najwyżej 3 kilometry do dworca. Być może rikszarzowi należały się duże pieniądze za tę trasę momentami mocno pod górkę, w dodatku z nami i z naszymi plecakami. Bardzo mu współczuliśmy i nawet byliśmy gotowi wysiąść, ale przecież chodziło o to, żeby człowiek zarobił i żeby go nie obrazić. Nasze współczucie skończyło się jednak chwilę później, gdy na poważnie zaczął żądać tych 20 dolarów, tłumacząc, że niedawno były święta i że mamy zapłacić teraz, a nie na miejscu. Wyczuliśmy, że Pan chciał od nas wyciągnąć pieniądze na własną rękę i to dosłownie. Zapłaciliśmy dopiero na dworcu, 5 dolarów, a sprawę zakończyłam bardzo stanowczym i głośnym – absolutamente no – gdy rykszarz domagał się więcej. Albo w pobliżu był szef, któremu na pewno nie spodobałoby się, że jego człowiek chce wytargować coś na boku, albo się przestraszył krzyczącej kobiety, bo wbrew pozorom kobieta ma sporą siłę przebicia w tej części świata. Z moich obserwacji wynika, że to jednak Latynoski rządzą, mimo pohukiwań ich machos.
Na autobus do Leon czekaliśmy rekordowe pół godziny, bo zwykle w Ameryce Centralnej na autobusy nie czeka się wcale, a najwyżej kilka minut. Miejsce było jak żywcem wyjęte z westernów nieco tylko uwspółcześnionych. Młodzi caballeros, co chwilę dowozili towary do czekających autobusów, które mają bagażniki o nieograniczonej pojemności, podobnie jak wnętrza. A wokół, w skwarze, po wysuszonej ziemi pędziły popędzane wiatrem śmieci …