To największa z wysp na Jeziorze Nikaragua z dwoma wulkanami – wciąż czynnym Concepion i wygasłym Maderas. Można popłynąć tam promem z Granady, ale tylko dwa razy w tygodniu, pojechaliśmy więc do Rivas i po drodze czekała nas niespodzianka.
Nikaragua, wypełniony po brzegi chicken bus i nagle głos : Antek [ imię zmienione , bo może ktoś sobie nie życzy ] masz swój plecak? Nie - odpowiada żeńskiemu głosowi męski i dodaje - A ty nie masz ? Nie odpowiada dziewczyna i rzuca - o ku….., ja pi…., za…… nam plecak. No mniej więcej tak ten dialog wyglądał. Miło spotkać na końcu świata Polaków, szkoda tylko, że w takich okolicznościach. Niestety oni sami bardzo pomogli złodziejom, bo po pierwsze położyli mały plecak na półce, zamiast trzymać go przy sobie, po drugie włożyli do niego wszystko co mieli najcenniejszego, czyli dwa laptopy i dwa aparaty fotograficzne. W drugim trzymali WSZYSTKIE karty kredytowe, WSZYSTKIE pieniądze i WSZYSTKIE dokumenty [ tego plecaka, na szczęście dziewczyna nie wypuściła z rąk mimo tłoku]. Próbowaliśmy pomóc, ale choć pechowcy nie znali hiszpańskiego, pośredniczenia w rozmowie z policją nie chcieli. Chłopak wpadł na pomysł, że zapłaci złodziejowi 5 tyś dolarów, jeśli odda mu zawartość plecaka, nam tłumaczył, że sprzęt jest bardzo cenny. Do złodzieja miał dotrzeć pomocnik kierowcy, ale nie wiemy jak się to skończyło, bo Antek i spółka, mimo namiarów jakie im zostawiliśmy już się nie odezwali. Jedno jest pewne, pojechali dalej [ a byli w dopiero co rozpoczętej podróży dookoła świata], bo kilka dni temu znalazłam przypadkiem ich blog w internecie.
W Rivas, na niebudzący zaufania ‘’prom’’ weszliśmy zdziwieni, że musimy podać nazwiska i adresy. Pół godziny później dowiedzieliśmy się do czego mogłyby się przydać. Jezioro Nikaragua wygląda jak morze, gdy jesteś na środku nie widać żadnego brzegu, a sztorm, który nas tam dopadł był równie groźny jak na Bałtyku. W przechyle łódka niemal dotykała burtą wody, a załoga nie nadążała z wypompowywaniem tego co się nalewało. Łukasz od razu uprzedził, że wilkiem morskim nie jest i wisiał przez sporą część podróży za burtą, co mocno bawiło lokalnych pasażerów.
To nie była turystyczna przejażdżka, to była droga przez mękę, a z portu w San Jose del Sur, do którego w końcu dopłynęliśmy, musieliśmy się jeszcze dostać do hostelu. Zmoczeni, zmęczeni, rozhuśtani falami znaleźliśmy się na brzegu i staliśmy jak dzieci we mgle, chociaż to była tropikalna ulewa. Mimo, że w planach była wspinaczka na wulkan, na nogach mieliśmy sandały i niczego przeciwdeszczowego ze sobą, bo duże plecaki zostawiliśmy w hostelu w Granadzie. Taksówka wydawała nam się wybawieniem i nie widzieliśmy sensu targowania się o cenę w tych okolicznościach przyrody. Skutek był taki, że za pokonanie 14,5 kilometra w 15 minut, jak się potem okazało, zapłaciliśmy 20 dolarów [ tyle samo kosztowała nas podróż taksówką z Rivas do Granady, tyle, że w ten sposób przejechaliśmy kilometrów 67 ]. Kierowca z Ometepe musiał przez miesiąc błogosławić deszcz i naiwność turystów. No cóż, niech mu będzie, tym bardziej, że gdy tylko nas wysadził, przestało padać.
Wylądowaliśmy w hostelu o wdzięcznej nazwie Bella Vista i rzeczywiście widok jest piękny, choć nie z okna. Prosto z budynku wychodzi się na bajeczną plażę Santo Domingo, a tam jezioro z morskimi falami i jedynym tego rodzaju na świecie mieszkańcem – rekinem słodkowodnym [ na szczęście w kąpieli nie spotkaliśmy], na brzegu parasole z liści palmowych, a na horyzoncie – wulkan Maderas w całej okazałości, z obowiązkowym obłoczkiem wokół szczytu.
Ometepe sprawia wrażenie raju. Bujna roślinność, wygrzewające się na słońcu legwany, spacerujące pod bananowcami …kury , niebieskie ptaki [ dosłownie ] i stada małp. Jedno spotkałam przypadkiem, gdy wcześnie rano poszłam oglądać okolicę. Dwa kroki od hostelu, na ulicy siedziała sobie małpa z zakręconym ogonem, a kilka minut później na śniadanie do turystów przyszła cała rodzina. Pobiegłam kupić banany i zaczęła się fotograficzna orgia. Ja byłam zachwycona, a małpy się najadły, bo amatorów zdjęć było więcej.
Spodobał mi się też pomysł kupienia knajpki na plaży z pięknym domem. Sprzedawał zmęczony życiem Holender, który serwował np. naleśniki, ale mimo, że poza nim w kuchni uwijały się 3 osoby, na śniadanie czekaliśmy dobre pół godziny. Wyglądało na to, że ruch ma niewielki i może to był powód i niezadowolenia i sprzedaży. Ostatecznie nie spytałam o cenę i w ten sposób nie przeprowadzę się na Ometepe.
Niedaleko plaży Santo Domingo [ my pokonaliśmy ten dystans pieszo, ale można wypożyczyć rowery] leży Ojo de Aqua z kryształowo czystą wodą – mimo, że miejscami jest głębokie na 2 metry, absolutnie nic nie mąci przejrzystości wody. Nad oczkiem leżaki i bar serwujący, m.in. drinki, do tego kilka straganów z pamiątkami i niespotykane przy innych zbiornikach wodnych prysznice, a w około głównie Amerykanie. Wejście, przynajmniej od strony plaży Santo Domingo jest płatne, ale symbolicznie.
Po orzeźwiającej kąpieli zdecydowaliśmy się na przechadzkę w poszukiwaniu autobusu do Moyogalpy skąd wspaniale widać wulkan Concepion. Nie było to łatwe, ale mogliśmy skonfrontować swoje wyobrażenia o raju z rzeczywistością, ogłaszającą co chwila na drogowskazach, że idziemy drogą ewakuacyjną na wypadek wybuchu wulkanu [ ostatni miał miejsce w 2010 roku ], a to informującą, że kupowanie papug jest nielegalne[ najwyraźniej jest to problem, skoro się o tym pisze ], a to w postaci niewyobrażalnie biednej kaplicy czyli skleconych z czego się da domów [ ale są i inne ].
Na Ometepe byliśmy niecałe dwa dni i ostatecznie nie wspięliśmy się ani na czynny wulkan [ można go zdobyć tylko do połowy, bo wydziela trujące gazy ], ani na nieczynny z jeziorem w kraterze. Kto się wybiera na wyspę powinien bardzo dokładnie przestudiować trasy promów, godziny w jakich kursują i rozkład jazdy autobusów odjeżdżających z Rivas.