Chorwacja – kraj słońca, wysp i lawendy …. Raczej czarnych chmur i lejącego deszczu. Jakie mieli miny – bezcenne. A ja w chlapie jechałam sobie dalej, po coraz ładniejszych terenach. Zrobili mi sześciogodzinną przerwę w wilgotnej plitvickiej okolicy. Podobno mieli szczęście – szare niebo zapewniło im nie najgorsze zdjęcia i brak tłumu na kładkach. A tłumów, to oni nie lubią jak i ja. Potem jechaliśmy bombową okolicą, takie coś pomiędzy prerią, pustynią i sama nie wiem czym. Normalnie, tylko bizonów brakowało. Odludzie, na horyzoncie szpiczaste góry … czarne chmury, oberwanie owych chmur i autokar wyprzedzający na serpentynie TIRa. Aż zwolniłam z wrażenia, tak sama z siebie, bo oni tylko coś mamrotali bladzi jak papier. W tych warunkach ujechałam tylko ze 150 km. Mogłam dalej, ale zarządzono nocleg w wymarłym miasteczku. Gračac się nazywało, czy jakoś podobnie. Mogliby tam nagrywać thrillery i nie potrzebowaliby dodatkowej scenografii. Przed wojną zamieszkałe w większości przez Serbów, po wojnie nie doczekało się powrotu dawnych mieszkańców. Ciekawostka taka, że w tym miasteczku jak pada deszcz, to nie ma wody w kranie. W knajpie można zamówić juhe, ale kawy już nie. Dobrze, że mi woda do szczęścia nie była potrzebna – swoje paliwo miałam i byłam zadowolona.
Potem były jadrańskie klimaty, w stylu Szybernika, Splitu, nie ma co się rozpisywać, no chyba, że jazdę wąskimi uliczkami z murkami z kamienia po obu stronach … to nawet było ekscytujące.