Przy dokach rozwinęła się swoista społeczność pracowników portowych. Mieli on swoją hierarchię, kulturę oraz slang. Najniżej stali tragarze, którzy gromadzili się o poranku w wyznaczonych pubach i czekali na przybycie "selekcjonera", czyli kierownika rozładunku. Ten wybierał sobie robotników i prowadził na określony statek. Takie "targi niewolników" funkcjonowały jeszcze w dokach do 1965 roku!
Nieco wyżej byli w hierarchii robotnicy od przenoszenia drewna, ci byli znani z akrobatycznych niemal umiejętności potrzebnych do balansowania dechami w zatłoczonym porcie. Najwyżej stali zaś właściciele i kapitanowie małych łódek, przewożących ładunki pomiędzy statkami. Byli to ludzie wysoko wykwalifikowani i przyuczani do tego zawodu od najmłodszych lat. Mieli oni swój guild czyli związek, przywilej dotyczący tylko najlepszych zawodów. Każdy dok miał swoją specjalność, np. do Milwall przywożono zboże, a do St. Katarine wełnę i cukier.
Kopciuszek
Wydawałoby się, że wzrastający dobrobyt wokół doków przyczyni się do rozwoju Isle of Dogs. Jeszcze w XVII wieku wyspę osuszyli specjalnie w tym celu sprowadzeni holenderscy inżynierowie. W zachodniej części zbudowali oni tyle wiatraków, że do dziś znana jest jako Millwall (mill- młyn, wall- ściana). Jednak na wyspie gnieździła się jedynie biedota i najniżsi w hierarchii portowej tragarze. W czasie Drugiej Wojny Światowej, kiedy doki stały się celem Luftwaffe zginęło tam wiele osób a zabudowa została doszczętnie zniszczona. Niewybuchy znajdowano jeszcze podczas konstrukcji Canary Wharf, w latach osiemdziesiątych. A betonowe podstawy do dział przeciwlotniczych do dziś możemy oglądać w Madchute.
Po wojnie doki przez chwilę jeszcze całkiem nieźle prosperowały, ale od kiedy wynaleziono kontenery było coraz gorzej. W latach siedemdziesiątych w zastraszającym tempie zamykano dok po doku i ludzie od pokoleń pracujący w tej branży znajdowali się nie tylko bez środków do życia ale też zupełnie zagubieni w nowym świecie. Masowe bezrobocie spowodowało bezkrwawą rewolucję na Isle of Dogs. Otóż ogłosiła się ona "niezależną republiką" z wybranym liderem i pomysłodawcą całego przedsięwzięcia Tedem Johns. To zwróciło wreszcie uwagę całego kraju na Wyspę Psów. Pokazano opuszczone popadające w ruinę magazyny, zapuszczone socjalne bloki, brak perspektyw... czyli jednym słowem wieś popegeerowska w wydaniu londyńskim.
Jednak aż do nastania Margaret Thatcher nic z tym fantem nie zrobiono. Dopiero w roku 1981 stworzono London Developement Corporation, która desygnowała Isle of Dogs na specjalną, ekonomiczną zonę z niższymi podatkami i wszelkimi udogodnieniami, aby tylko przyciągnąć developerów i ich pieniądze. Zaczęto oczywiście od połączenia całego terenu z resztą świata czyli Londynem, do czego specjalnie zbudowano i zaprojektowano wówczas najnowocześniejszą kolejkę nadziemną czyli Docklands Light Railway, a potem doprowadzono linię metra Jubilee.