Czwartek, 4.VII.13
Musimy teraz wrócić prawie 300 km do Durbanu, ale jak to zwykle bywa, powrotna droga zawsze wydaje się krótsza i łatwiejsza. Panienka w wypożyczalni sprawdza czy żaden słoń ani nosorożec nie poprzestawiał nam karoserii. Wszystko jest w porządku więc idziemy na lotnisko. Lot do Nelspruit trwa równą godzinę i odbywa się na pokładzie mikroskopijnego odrzutowca. Pasażerów jest tylko 7 więc stewardessa prosi nas abyśmy się rozsiedli po całym samolocie aby ciężar był równomiernie rozłożony.
Ośrodek, w którym się zatrzymujemy, jest położony w gęstym lesie na zboczu stromego zbocza, u podnóża którego płynie w dole rzeka. Pogoda niestety się popsuła, jest pochmurnie i chłodno.
Piątek, 5.VII.13
Ponieważ w pobliskimi Hazyview nie ma żadnego samochodu w wypożyczalni, więc udaje się nam załatwić samochód z kierowcą. Koniecznie chcemy zobaczyć słynny Blyde River Canyon, lecz gdy dojeżdżamy do kanionu mgła jest tak gęsta, że nic nie widać na odległość 5 metrów. Dalsze zwiedzanie kanionu nie ma sensu... Młody człowiek proponuje abyśmy zobaczyli kilka wodospadów w okolicy, na co ochoczo przystajemy. Najpiękniejszy jest pierwszy z nich - Macmac Falls (60 m), gdzie woda spada do głębokiego kanionu. Horseshoe jest najmniej ciekawy, a Longcreek jest najwyższy bo ma 80 metrów wysokości.
Sobota, 6.VII.13
Rano jedziemy w głąb rezerwatu zwanego Klaserie. Jest to niewielki (70 kilometrów kwadratowych) prywatny rezerwat położony wzdłuż zachodniej granicy wielkiego Krugera. Obóz zwany Nthambo Tree składa się z kilku kilku chatek na palach będących skrzyżowaniem namiotów i domków kempingowych. Spędzimy tu 3 pełne dni. Kevin, nasz kierowca wyjaśnia nam jak należy się zachowywać na terenie obozu i w czasie wycieczek samochodowych po terenie w poszukiwaniu dzikich zwierząt. Tu już żartów nie ma, bowiem teren jest nieogrodzony a w okolicy są wielkie drapieżniki, hieny, słonie, bawoły i nosorożce.
Codziennie rano jest pobudka o 5:45, a o 6:15 wyruszamy na 3-godzinną wycieczkę otwartym samochodem. Jeśli będą wokół nas dzikie zwierzęta absolutnie nie wolno się podnosić z miejsc, bo to zmienia geometrię pojazdu i zwierzę może wówczas zaatakować. Nie należy też wydawać żadnych głośnych odgłosów a telefony komórkowe trzeba wyłączyć. Po zmroku możemy pójść do naszych domków na palach tylko w towarzystwie kogoś z obsługi. W domku mamy trąbkę na sprężone powietrze gdybyśmy potrzebowali pomocy...
Po powrocie z porannego safari jest śniadanie, czas na odpoczynek, lunch i o 15:30 wyruszamy na wieczorne safari, z którego wracamy już dobrze po zmroku około 19. Wtedy jest czas aby usiąść przy ognisku ze szklaneczką czegoś mocniejszego i powspominać ze współtowarzyszami wyprawy po buszu wrażenia minionego dnia. A zawsze jest co wspominać!
Codzienna rutyna niby się pokrywa, ale każdy dzień jest inny, ba, każde safari jest inne! Pierwszego dnia wieczorem, na przywitanie wychodzą nam przed samochód 3 wielkie nosorożce-samce. Kevin wyłącza silnik i przez dobrą chwilę sycimy się niezwykłym widokiem. Później natrafiamy na pokaźne stado słoni. Po chwili je zostawiamy, bo Kevin dostaje sygnał, że w pobliżu pokazało się całe stado lwów, a wśród nich są 3 malutkie lewki! Lwy leżą na drodze i nic sobie nie robią z naszej obecności.
Wracamy powoli do obozu a po drodze zatrzymujemy się w otwartym terenie na drinka - to taka codzienna tradycja wieczornego safari. Wysiadamy z samochodu, Kevin i Isaak wyciągają coolery z napojami i przegryzkami. W pewnym momencie widzimy, że zbliża się do nas stado słoni, to samo, które spotkaliśmy godzinę wcześniej. Słonie są spokojne i jedzą sobie trawę a my robimy sobie na ich tle zdjęcia. W pewnej chwili najbliższy słoń przeraźliwie zatrąbił, rozpostarł szeroko uszy i ruszył z kopyta prosto na nas. Zamarliśmy a serce skoczyło nam do gardła. Dla nas nie wyglądało to różowo. Izaak jednak nie stracił zimnej krwi i zrobił w stronę słonia kilka kroków rozposcierając szeroko ręce. Słoń przystanął i machając złowrogo uszami powoli zaczął się wycofywać. Ufff! To zrobiło na nas wrażenie.
Przy ognisku Kevin wyjaśnia nam zwyczaje słoni. Pierwsze ostrzeżenie to jest gdy słoń podnosi wysoko trąbę i rozpościera szeroko uszy - w ten sposób chce onieśmielić swego przeciwnika mówiąc mu „Popatrz jaki jestem duży, nie zaczynaj ze mną“. Drugie ostrzeżenie to zatrąbienie. Trzecie to markowany atak. Po nim słoń się zwykle zatrzymuje i czeka jaka będzie reakcja. Jeśli będzie atakował, to wówczas uszy chowa za siebie, trąba idzie między przednie nogi, pochyla głowę i idzie do przodu jak taran. Można więc powiedziec, że dostaliśmy trzecie ostrzeżenie.
Niedziela, 7.VII.13
Nigdy nie wiadomo co przyniesie nadchodzący dzień. Każde safari ma jakiś szczególny punkt godny zapamiętania. Dzisiaj jest to pokaźna grupa nosorożców - 6 na raz! Nosorożce z natury są samotnikami, więc 6 dorosłych sztuk razem to wielki rarytas. Gdy je obserwujemy dochodzi między dwoma samcami do małej awantury. To niezwykły widok gdy 2 poteżne cielska kłębią się w tumanach kurzu.
Główną atrakcją wieczornej wyprawy jest potężne stado bawołów liczące około 400 sztuk! Stajemy blisko, ale w bezpiecznej odleglości. Co ciekawe, dla piechóra stado stanowi mniejsze zagrożenie niż wędrujący stary samiec samotnik. Widząc stado należy się powoli wycofać, ale samotny bawół często zaatakuje bez ostrzeżenia a wówczas nawet lepiej nie myśleć...
Poniedziałek, 8.VII.13
Do największych rzadkości należy napotkanie dzikiego psa afrykańskiego. Jest to zwierze większe niż szakal a mniejsze od hieny. Z wyglądu przypomina właśnie trochę hienę. Dziś zwierzęta te są gatunkiem zagrożonym wymarciem, więc gdy natrafiamy na stado 29 dzikich psów, to Kevin sam nie może wyjść z podziwu jakie mamy szczęście. On sam a także Isaak są bardzo tym widokiem poruszeni. Staramy się im dotrzymać kroku jadąc samochodem przez busz. Klaserie jest prywatnym terenem więc tu jest to dozwolone i możemy zjechać z drogi pod warunkiem, że samochód to wytrzyma... Psy jednak nas przechytrzyły i umknęły w gęstwinie, przez którą my już nie mogliśmy się przbić.
Wieczorem, gdy wracamy do obozu natrafiamy na wielkie stado słoni - około 20 sztuk.. Sa również małe słoniki, które mają mniej niż rok. Są przesłodkie, zwłaszcza gdy stroszą uszy chcąc się w ten sposób powiększyć. Mają jeszcze nieskoordynowane ruchy, zwłaszcza dużo trudności dostarcza im trąba, z którą jeszcze nie wiedzą co zrobić i często się o nią nawet potykają.
Droga jest jednak zupełnie zatarasowana. Czekamy więc na rozwój sytuacji. Stado powoli rozchodzi się na boki, więc ruszamy powoli do przodu. Przedarliśmy się już prawie na drugą stronę stada, ale na samym końcu został jeszcze jeden młody i buńczuczny samiec, który wyraźnie nie chce dać za wygraną. Nagle podniósł trąbę i tak zatrąbił, że mi o mało nie wypadła kamera z ręki. Izaak, który siedzi na specjalnym siedzeniu nad przednim zderzakiem niczym Tarzan macha na słonia każąc mu zejść z drogi. Słoń, który ma potencjał aby wręcz przewrócić nasz samochód, o dziwo posłusznie schodzi z drogi. Mijamy go z duszą na ramieniu, akiedy zostawiamy go 4 metry za sobą, słoń jeszcze raz zadął w trąbę tak, że aż podskoczyłem na siedzeniu (mimo, że mieliśmy wyraźny zakaz się podnosić).
Historia ze słoniami jeszcze się nie skończyła, bo oto gdy jemy kolację z ciemności zaczynają się wyłaniać potężne cielska słoni, które zbliżają się do nas coraz bardziej. Jeden pochodzi i zaczyna pić wodę z małego basenu obok. Drugi zrobił to sam, ale nagle prychnął z obrzydzeniem i odskoczył niczym oparzony. Słonie chodzą wokół nas dobre półtorej godziny, aż wreszcie dają nam spokój i odchodzą. Rano się dowiadujemy, że jeden z nich wypił 300 litrów pitnej wody ze zbiornika.
Na tym jeszcze nie koniec. Rano panują egipskie ciemności, bo nie ma prądu. Okazało się, że w nocy odwiedził nas honey badger, który włamał się do lodówki i ją otworzył a to spowodowało, że ta chodziła przez całą noc i zużyła cały zapas prądu z baterii słonecznej.
Wtorek, 9.VII.13
Porównując nasze doświadczenia ze zwierzętami sprzed 11 laty, gdy byliśmy w Kenii i Tanzanii, muszę przyznać, że to, co przeżywamy tu nie jest ani lepsze ani gorsze, ale po prostu zupełnie inne. To, co widzieliśmy na sawannie i wielkich przestrzeniach trawiastych równin Serengeti i Masai Mara nie da się z kolei porównać z wręcz personalnym obcowaniem ze zwierzętami w Afryce Południowej. 11 lat temu widzieliśmy setki gnu i zebr, podczas gdy tu są w szczupłych ilościach. Z tzw. wielkiej piątki wtedy widzieliśmy sporo lwów i słoni, kilka bawołów, jednego lamparta daleko na drzewie i pięć nosorożców w Ngorongoro z wielkiej odległości. Tu do tej pory zaliczyliśmy liczne kontaktów z wielkimi stadami słoni i bawołami jak na zawołanie. Niezwykłą frajdą były też bardzo bliskie spotkania z nosorożcami, których obecności nam tak brakowało w Afryce Wschodniej. Widzieliśmy też lwy, choć nie tak często i w mniejszych gupach niż 11 lat wcześniej. Jedyny niedosyt jak dotąd to brak lamparta, choćby jednego nawet z daleka... Mamy jednak nadzieję, że to się może zmienić, bo jedziemy teraz do innego prywatnego rezerwatu, Sabi Sand, który jak nas wszyscy pocieszają, słynie wręcz z lampartów. Zobaczymy...
Nasz kierowca i tropiciel w jednej osobie ma na imię Doctor. Jest wesoły i stale żartuje, więc sobie pozwalam na żart, że jeśli mi znajdzie lamparta, to go przechrzcę na „Professor“. Doctor się na to tylko tajemniczo uśmiecha i pyta:
--Obiecujesz?
--Oczywiście!-- odpowiadam
Nie wiem jak Doctor to zrobił, ale 10 minut później natrafiamy na wielkiego samca na drzewie. Obok niego na gałęzi wisi martwa impala. Na tym nie koniec: w głębi korony czai się młody lampart a w trawie pod drzewem chowają się jeszcze jeden młody i dorosła samica. Bieg wydarzeń podobno był następujący:
Samica upolowała impalę i wciągnęła ją na drzewo. Za nią weszło jej dziecko, ale nim wdrapał się drugi lamparcik, nadbiegł dorosły samiec i przepędziwszy mamę, odebrał całej trójce kolację. Teraz jeden lamparcik czai się obok na drzewie a wielki lampart groźnie na niego pomrukuje i szczerzy zęby. Dzieciak jest w niebezpieczeństwie. Mama z małym w trawie patrzy trwożliwie na rowój sytuacji.
Po kilkunastu minutach jedziemy dalej szukać kolejnych zwierząt. Zobaczyć 4 lamparty na raz i to jeszcze z tak bliskiej odległości to dla nas gratka nie lada! Tym samym zaliczyliśmy wielką piątkę. Na tym jeszcze z resztą nie koniec, bo krótko po zachodzie słońca natrafiamy jeszcze na zakochaną parę lwów - widok niezwykle romantyczny.
Środa, 10.VII.13
Kolejny dzień rozpoczynamy przed świtem. Doctor, który w międzyczasie awansował już na profesora, wypatruje uważnie kolejne ślady lamparta. Podążmy nimi przez pół godziny i w pewnym momencie widzimy lamparta przemykającego w wysokiej trawie. Podążamy za mim na przełaj. Doctor taranuje samochodem krzaki a wymija tylko co grubsze drzewa. Nie jest jednak łatwo nadążyć za powoli stąpającym wielkim kotem. Lampart wyraźnie rozgląda się za jakąś zwierzyną. W pewnym momencie zauważają go ptaki i robią rajwach. Lampart podnosi ogon do góry - to znak, żeby były spokojne, bo ich nie ruszy. Życzymy lampartowi w duchu owocnego polowania a sami wracamy do naszego ośrodka na śniadanie.
Po śniadaniu przenosimy się do innego ośrodka oddalonego o jakieś 5 kilometrów. Dostajemy superluksusowy domek oddalony od głównego pawilonu o jakieś 500 metrów. Pani manager nas instruuje, że zanim wyjdziemy z naszego domku, to mamy skontaktować się z recepcją czy jest bezpiecznie... Jakby na ilustrację tych słów kilkanaście minut po naszym przybyciu do domku, w pobliżu zjawia się całe stado słoni. Pasą się czym popadnie, słychać przy tym strzelanie łamanych drzew. Wachlują się wielkimi uszami, co czasami wygląda dość groźnie. Po półtorej godziny odchodzą i możemy udać się do głównego pawilonu, skąd wyruszamy na wieczorne safari.
Każdy ośrodek ma wykupione licencje na inny teren, więc nasza trasa jest też inna. Wieczorem natrafiamy na wielkiego bawoła samotnika, którego śledzimy w korycie wyschniętej rzeki. O zachodzie słońca natrafiamy na dorodnego nosorożca u wodopoju.
Czwartek, 11.VII.13
Pogoda w tym rejonie Afryki powinna być o tej porze roku bardzo przewidywalna: sucho, slonecznie i chłodno. To ostatnie zgadza się aż do przesady, ale dwa pierwsze są dalekie od typowej pogody. Nie tylko, że jest bardzo pochmurnie, to jeszzce na dodatek od czasu do czasu siąpi deszcz. Wszyscy twierdzą, że od dawna takiej pogody w lipcu tu nie było. Nasza poranna eskapada była nieciekawa i z uczuciem ulgi przyjęliśmy powrót na śniadanie. Wieczorem natomiast znowu natrafiamy na lamparty. Podczas gdy mama poszła na polowanie, to mały został w buszu. Patrzył na nas kociak tęsknym wzrokiem, a może był po prostu głodny...?
Piątek, 12.VII. 13
Dziś jest praktycznie nasz ostatni dzień wakacji w Afryce, gdyż jutro rano rozpoczynamy naszą podróż powrotną. W zależności od tego, jak się ułoży nasze poranne safari podejmiemy decyzję czy wieczorem robimy sobie odpoczynek czy jedziemy. Pogoda jest dziś wreszcie ładna. Dość długo tropimy zwierzynę, aż wreszcie łapiemy właściwy trop - znowu lamparty! Tym razem samiec z samicą w trakcie godów.
Samiec pokrywa samicę co kilka minut. Samica chodzi wokół niego zalotnie muskając go ogonem. Ten wówczas wstaje i zabiera się do dzieła a towarzyszy temu warczenie w niskiej tonacji... W pewnym momencie upojne chwile przerywa nadejście hieny. Oba lamparty uciekają na drzewo. Po 20 minutach hiena odchodzi i lamparty kontynuują tam, gdzie przerwały...
Nasza satysfakcja jest pełna i wieczorem postanawiamy już odpocząć i zebrać myśli przed długą podróżą do Krakowa. De facto zwierzęta są wokół nas cały czas, co chwilę słychać porykiwanie hipopotamów pławiących się w pobliskim bajorze lub szelest trawy gdy przemykają obok nas antylopy kudu lub nyala. Pojawiły się też żyrafy, koczkodany i guźce...
Sobota, 13.VII.13
Wstajemy wcześnie rano, bo wczoraj jednak się nie spakowaliśmy. Po wcześniejszym śniadaniu wymieniamy jeszcze adresy z nowo poznanymi przyjaciółmi. Najpierw musimy dojechać do Nelspruit, małego miasteczka z lotniskiem. Podróż trwa ciut ponad 2 godziny. Czas mija nam szybko na rozmowie z kierowcą. Już po raz kolejny słyszymy opinię, że apartheid to była wielka pomyłka i wszyscy na tym stracili. Teraz kraj jest w przebudowie i wszyscy mają nadzieję, że będzie coraz lepiej. Z Nelspruit lecimy do Johannesburga. Tu mamy 3 godziny aby jeszcze zrobić małe zakupy pamiątek i wsiadamy do samolotu, który okazuje się być dwupokładowym Airbusem 380... 11 godzin później wita nas Frankfurt, przesiadka, lot do Krakowa. Tu pilot nam zafundował przepiękną rundę nad starym Krakowem. No coś podobnego, tyle razy tu latałem a nigdy wcześniej takiego widoku nie widziałem. Po 30 godzinach jesteśmy na miejscu.
W trakcie naszej podróży poznaliśmy szereg miłych i ciekawych osób, w tym dwie przesympatyczne rodziny Afrykanerów. Afrykanerzy przypominają mi bardzo z usposobienia Australijczyków, też zawsze uczynni, o miłym usposobieniu i otwartym umyśle. Dzięki poznaniu takich ludzi nasza podróż po RPA była jeszcze przyjemniejsza. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, w naszych planach pojawiają się następne kraje Czarnej Afryki. Szkoda tylko, że to jest tak daleko...