Poniedziałek, 24.VI.13
Po śniadaniu pakujemy się i Oriel odwozi nas na lotnisko. O ile nikt nas nie pytał o szczepienia przeciw żółtej febrze przy wjeździe do Zambii, to teraz skrupulatnie urzędniczka sparwdza nasze żółte książeczki. Przed nami stoi jakaś para Afrykanerów, która najwidoczniej to zaniedbała i sa odwołani na bok... Lądujemy po raz drugi w Jahannesburgu i znów powtarza się ta sama procedura, z tą jednak różnicą, że tym razem wjeżdżamy do RPA na dłużej. Nasze żółte książeczki jeszcze raz są bacznie lustrowane przez służbę paszportową i zostajemy wpuszczeni do kraju, który jeszcze kilkanaście lat temu był na czarnej liście połowy świata. Teraz będziemy się mogli przekonać na własne oczy jaka jest różnica między zasłyszanymi opowieściami a rzeczywistością.
Mamy ponad 2 godziny aby przesiąść się na samolot do Kapsztadu. Lotnisko w Johannesburgu jest godne pozazdroszczenia: funkcjonalne, czyste i eleganckie. Kapsztad wita nas chłodem i deszczem. Jedziemy do naszego pensjonatu, który okazuje się być przepiękną holenderską willą sprzed ponad 100 lat. Wita nas Sonia, przemiła gospodyni rodem z Belgii. Wieczorem przy butelce wina opowiada nam swoje dzieje, które są niezwykle ciekawe, wręcz fascynujące. Nasz guesthouse bardziej przypomina ekskluzywny boutique hotel. Wszędzie są antyczne meble i mnóstwo przedmiotów sztuki afrykańskiej. Z naszego pokoju rozpościera się przepiękny widok na miasto i na słynną Górę Stołową.
Wtorek, 25.VI.13
Rano jemy śniadanie w jadalni przy dużym stole. Palą się świeczki i ogień w kominku. Sonia sugeruje nam wycieczkę do zatoki z portem i z tzw. Water Front. Ma tam być dużo restauracji, sklepów z pamiątkami i autobus turystyczny. Na miejsce dojeżdżamy taksówką, która nota bene jest bardzo tania i wyruszamy w objazd po lokalnych atrakcjach. Najpierw zwiedzamy centrum gdzie są nowoczesne wieżowce, potem jedziemy do starszej części miasta ze stylowymi domami, muzeami, katedrą i pięknym parkiem. Potem autobus wspina się pod Górę Stołową. Możemy tu wysiąść, ale pogoda jest deszczowa, wiec się nie opłaca, bo i tak nie będzie nic widać. Autobus skręca w stronę przełęczy między Górą Stołową a Głową Lwa (tak się nazywa góra obok). Naszym oczom ukazuje się widok na Ocean Indyjski, Siedmiu Apostołów (następne strome góry, których jest 12) i na piękną plażę w miejscowości Camps Bay. Plaża ma potężne głazy, biały piasek i zieloną, krótko ściętą trawę, która dochodzi do ulicy. Jak to w Kapsztadzie, pogoda się zmienia, wychodzi słońce, więc wysiadamy z autobusu i idziemy na spacer zrobić trochę zdjęć. Wdłuż ulicy przy plaży jest mnóstwo sklepów, restauracji, małych hoteli i pięknych prywatnych willi. Jest to jedna z najbardziej luksusowych dzielnic Kapsztadu. Po spacerze łapiemy następny autobus (jeżdżą one co pół godziny) i jedziemy dalej. Droga prowadzi wdłuż następnych zatok, plaż i nadmorskich dzielnic. O jednej z nich słyszymy taki komentarz: „Latem można tu zobaczyć mnóstwo pięknych kobiet w skąpych bikini i równie skąpo odzianych kulturystów “.
Dojeżdżamy do miejsca, z którego rozpoczęliśmy trasę objazdową i idziemy na lunch. Restauracja jest w porcie, ma widok na małe i duże statki oraz spory wybór dań rybnych. Zahaczamy jeszcze o szpital, w którym jest muzeum poświęcone doktorowi Chrisowi Barnardowi, który dokonał pierwszego na świecie przeszczepu serca.
Wracamy do domu na krótki odpoczynek, bo wieczorem idziemy na kolację z kolegą, którego nie widziałem od 40 lat. Janusz mieszka w Kapsztadzie od 30 lat. Przyjeżdża po nas o 6-tej i zabiera nas do restauracji afrykanerskiej przy jednej z licznych plaż. Tematów mamy mnóstwo - od wspomnień z podstawówki do porównywania naszych emigranckich losów. Obiad jest pyszny- jemy tzw. poyji, czyli potrawę przygotowaną w specjalnym żeliwnym garnku na trzech nogach. Zarówno dziczyzna jak i potrawa rybna rozpływają się w ustach. Na deser zamawiamy Malva pudding, który jest lokalna specjalnością i pijemy drinka, który jest mieszanką Amaruli (likieru z amaruli, endemicznego owocu czarnej Afryki), likieru miętowego i bitej śmietany. Też pycha.
Do domu wracamy po 10-tej i umawiamy się na wspólną wycieczkę w piątek.
Środa, 26.VI.13
Tym czym dla Australii jest Barossa Valley, dla USA Napa Valley, to dla Afryki jest Stellenbosch. Znawcy win będą wiedzieli o czym mówię. Oprócz walorów smakowych samych win z winnic w okolicach Kapsztadu niezaprzeczalny dodatek stanowi urok samego krajobrazu, bowiem część winnic położonych jest u podnóża przepaścistych skał, których czubki spowite są w kłębiących się chmurach. Z kolei główna atrakcję winnic V. stanowi przepiękny stary dwór pochodzący z XVIII wieku położony w równie pięknych ogrodach. Nudny proces produkcji mogliśmy pominąć i zawsze bezceremonialnie przechodziliśmy do kwintesencji naszej wizyty czyli do degustacji win, a te były warte zachodu. Najbardziej przypadły nam do gustu wina z La Motte, ostatniej winnicy na naszej drodze i tam tez zaopatrzyliśmy się w kilka butelek.
Czwartek, 27.VI.13
Table Mountain wznosząca się majestatycznie nad Kapsztadem to symbol nie tylko samego miasta, ale wręcz jedna z ikon całego kraju. Być w Kapsztadzie i nie udać się na szczyt Góry Stołowej to po prostu grzech. Prze pierwsze 3 dni pogoda była bardzo niesprzyjająca wycieczce na jej szczyt, ale dziś wreszcie pogoda zrobiła się jak marzenie, więc zaraz po śniadaniu jedziemy taksówką do dolnej stacji kolejki linowej a stamtąd jedziemy 600 metrów w górę. Rano Sonia nas przestrzegała, że na szczycie może być porwisty i mroźny wiatr, więc mamy się ciepło ubrać. Słowa Sonii sprawdziły się co do joty. Z przyjemnością zakładamy na głowę ciepłe czapeczki specjalnie wcześniej kupione na tę okoliczność. Widoki sa wspaniałe a efektów specjalnych dodają przetaczające się przez grzbiet góry chmury.
W porze lunchu najlepiej jest się znaleźć na Green Market nieopodal katedry. Tu za niewielkie pieniądze można udać się w ekspresową kulinarną podróż dookoła świata. Węgierskie salami, hiszpańska paella, japońskie sushi, tajlandzkie pad taj czy afrykańskie suszone mięso z kudu to tylko niektóre z wielu smokołyków, jakie można tu zjeść. Zapachy i kolory przyrządzanych potraw i gwar przechodniów stanowią o unikalnej i sympatycznej atmosferze tego miejsca.
Wieczorem spotykamy się z Januszem na kolacji. Znów snujemy opowieści sięgające naszego dzieciństwa gdy razem chodziliśmy do podstawówki.
Piątek, 28.VI.13
Jedną z wielkich atrakcji okolic Kapsztadu jest możliwość zobaczenia w wodach pobliskiej zatoki zwanej False Bay wielorybów przypływających tu zimą (od połowy czerwca do końca listopada) na gody. Janusz zamówił nam wszystkim miejsce na łodzi wypływającej z Hermanus na 12 w południe. Jedziemy z wielkimi oczekiwaniami. Płynąc na Alaskę widzieliśmy orki, w Islandii humpbacki a tu mamy szansę na zobaczenie typowych w tym rejonie świata, a jednocześnie nie spotykanych gdzie indziej wielorybów southern right. Ich waga dochodzi do 80 ton i można je rozpoznać po charakerystycznych białych plamach, na których gromadzą się różne morskie pasożyty, tworzące całkiem spore narośla na ich skórze.
Po godzinnych poszukiwaniach wypatrujemy pierwszego olbrzyma. O tej porze roku wieloryby southern right przez kilka miesiecy nie jedzą, w związku z tym nie polują i całkowicie koncentrują się tylko na znalezieniu partnera. Tak więc wieloryby przez większość czasu są na powierzchni lub w bardzo płytkim zanurzeniu. Czyli jeśli uda nam się wypatrzyć jakąś sztukę, to możemy w bliskim sąsiedztwie wieloryba spędzić dość dużo czasu. Southern right należy do grupy fiżbinowej, czyli żywi się planktonem odcedzając przez blisko 2-metrowe fiżbiny wodę. Ich szczęka ma przez to bardzo dziwaczny kształt i wielkie rozmiary. W przeciągu następnych 2 godzin możemy te niezwykłe cechy podziwiać gdyż na naszym kursie pojawia się jeszcze kilka wielorybów, które spokojnie pływają wokół naszej łodzi i od czasu do czasu wychylają głowę lub nawet przewalają się przez grzbiet.
Sobota, 29.VI.13
Nadal utrzymuje się piękna pogoda więc realizujemy następne plany krajoznawcze, czyli wycieczkę dookoła Półwyspu Cape. Na Przylądek Dobrej Nadzieji jedziemy od strony False Bay. Po drodze zatrzymujemy się w Simon’s Town znanego z pokaźnej kolonii pingwinów afrykańskich zwanych również pingwinami oślimi z powodu dżwięków jakie wydają, które przypominają rżenie osła. Zwierzęta to niezwykle urocze i tak zabawne, że można ich poczynania obserwować godzinami... Tyle czasu jednak nie mamy, bo czeka nas jeszcze droga na przylądek.
Przylądek Dobrej Nadzieji nie jest wbrew pozorom najdalej wysuniętym na południe punktem Afryki, ale definitywnie jest o wiele bardziej od niego sławny. A gdy raz się to miejsce zobaczy, to od razu można zrozumieć dlaczego. Afryka kończy się tu nagle i dramatycznie niczym okrojona gigantycznym nożem przez mitycznych olbrzymów. O ile pięknych widoków mogliśmy się jeszcze spodziewać, przemiłą niespodziankę zrobił nam wieloryb, który wynurzył się u podnóża skały, na której staliśmy i rozpoczął robić takie harce przez kilkanaście minut, o których wcześniej tylko czytaliśmy w literaturze naukowej, że aż dech nam zaparło z wrażenia. Frajda to była dla nas niesłychana.
Do Kapsztadu wracamy od strony Atlantyku jedną z najpiękniejszych dróg w RPA prowadzącą przez Chapman’s Peak. Droga jest częściowo wykuta w skale i wije się ciasnymi serpentynami nad morzem. W jednym z rybackich miasteczek zatrzymujemy się na późny obiad. Przy promieniach zachodzącego słońca wspominamy miniony dzień jak i cały kończący się nasz pełen wrażeń pobyt w Kapsztadzie, który dzięki Januszowi stał się jeszcze milszy, pełniejszy i nawet poniekąd nostalgiczny.