Kolejny dzień naszej podróży to dość uciążliwy przejazd do stolicy. Piekne widoczki za oknem trochę spowszedniały. Nieco rozrywki dał nam postój w osadzie pierwszych poszukiwaczy złota Pilgrims Rest. Za to stolica dała nam kopa adrenaliny! Po tym mieście (starej części) biali nie chodzą! Jest krańcowo niebezpiecznie. Prawdę mówiąc, miałam pietra patrząc z okien autokaru na to co na zewnatrz,bo gesty w rodzaju"fack you" były takie najbardziej "przyjacielskie". Po zniesieniu aparthaidu biali i wszystkie firmy z centrum Johannesburga wyniosły się w tempie ekspresowym i teraz centrum to ruina! Z dala widać wieżowce, zdawać by sie mogło, ze nowoczesne i lśniące, a zbliska - widok jak po wojnie. Powybijane okna, widać przez nie czasem zarwane stropy, czarni zajmują te lokale całkiem bezkarnie, nikt tym nie rządzi, o nic nie dba. Śmieci walające się dookoła potęgują wrażenie baznadziejności! Miasto liczy sobie zaledwie 127 lat, a koniec jego jest bliski! Nie jestem rasistką, ale chwilami miałam złe myśli:( Kiedyś Johannesburg zapowiadał się na metropolię, a teraz jest to miasto wyglądające jak po wojnie w filmie science fiction!
Oczywiście my mieszkaliśmy poza centrum, w hotelu przy dawnej farmie Poula Krugera. Kolację mieliśmy w takiej regionalnej restauracji, gdzie serwowano nam pieczone na masajskich mieczach mięsiwo zebr, kudu, krokodyla,impali i zwykłego wołu.
To było fajne, ale nie mogłam zapomnieć tego widoku miasta bezprawia!!