Odsłona druga
Leżę sobie na pięknej, białej plaży w cieplutkim słoneczku. Sięgam po butelkę schłodzonego wina. Świat jest piękny! Przede mną krystalicznie czysta woda. Zaraz zanurzę się w niej - tak postanawiam. Wstaję i wchodzę do lekko niebieskawej , cieplutkiej cieczy, gdy z oddali dobiega mnie drażniący dźwięk. Czym dalej wchodzę w wodę i lepiej sie czuję, tym hałas staje sie bardziej natarczywy. Po chwili jest już naprawdę nieznośny...coś z tym trzeba zrobić, bowiem hałas zaczyna świdrować mózg. Otwieram oczy i...ciemno! Moja komórka drze sie niemożliwie. No tak - czym fajniejszy sen, tym przebudzenie okrutniejsze. Jest wrzesień, godzina 3 nad ranem. W Australii to wiosna. W domu zimnica. Po chwili słyszę, że wlącza mi się express do kawy i za chwilę czuję już zapach pysznej espresso.Czas wstawać! Dobre foty wymagają poświęceń :) Wypijam kawę i proszę express o drugą. On nie odmawia i wkrótce słyszę radosny bulgot małej , czarnej wypełniającej szybko filiżankę.
Całkiem spokojnie wypijam druga kawę ( robię to faktycznie, gdy przypomniały mi się słowa starej piosenki) i wychodzę. Na zewnątrz jest zupełnie ciemno. Temperatura nie przekracza 5 st C i siąpi lekki deszcz. Oj! to nie wróży to dobrze myślę, ale wsiadam do auta, zapalam i odjeżdżam, budząc przy okazji kilku niczemu niewinnych sąsiadów. Przede mną ok 140 km, w tym przejazd praktycznie przez cale Adelaide.
Wprawdzie ulice są o tej porze puste, ale policja nigdy nie śpi :) muszę wlec się w zależności od dopuszczalnej prędkości - 50, lub 60 km/h. Jej przekroczenie choćby o 5 km/h skutkuje niezwykle bolesnym uszczupleniem kieszeni. Po godzinie wyjeżdżam z miasta ( z mojego domu, do południowych granic jest ok 70 km), ale jednomilionowe Adelaide w całości z północy na południe rozciąga się na ok 110 km. Deszcz nieco przybrał na sile. Zastanawiam sie, czy w ogóle jechać dalej. Może powinienem zawrócić? Fajnych fot chyba nie będzie :( Mam jednak koncept na zdjęcia w deszczu, postanawiam więc jechać dalej. Następne 50 km i pogoda zmienia się nieco. Tym razem widzę, że wiatr jest dosyć silny, a chmury na niebie nieco porozrywane -zaczyna zanosić się na to, że mam szanse na moje ulubione światło tuż po wschodzie słońca. Jadę więc dalej. Kilkanaście minut przed 7 rano docieram do pierwszego miejsca -Second Valley. Tutaj myślałem o zdjęciach nocnych. Jest jeszcze ciemno, wiec jest ok. Robię to, co zaplanowałem i jadę dalej. Tymczasem wstaje słońce. Promienie przedzierają się przez gęste chmury , oświetlając bursztynowe fragmenty stoków okolicznych wzgórz. Rozglądam się wokół. Jestem w fotograficznym raju...tylko że w jego nieodpowiednim zakątku. Wypatruję miejsce w którym być powinienem. Wsiadam do auta i gnam na łeb na szyję , starając się jednocześnie przewidzieć, gdzie może być jakaś polna droga do upatrzonego miejsca prowadząca. Po chwili znajduje. Jeszcze moment i jestem na miejscu. Jest bosko!!!! Trzaskam foty jak głupi.
Parę minut później magia się kończy. Słońce jest już wyżej i chowa się za gęstymi chmurami. Postanawiam jechać dalej. Mam pewien koncept, ale coś wydaje mi się , że moja współpraca z pogodą została jednostronnie wypowiedziana. Niemniej co tam. Skoro już tu jestem, to jadę do wcześniej zaplanowanych lokacji. Tymczasem pułap chmur zaczyna się obniżać i wkrótce osiąga wysokość tak niską, że spowija już całą drogę. Mam pomysł na zdjęcia ...muszę tylko znaleźć.... ale o tym dowiecie sie już przy opisach zdjęć.