Podróż Zachód USA w 10 dni - Trzeci dzień – droga na pustynię



2012-09-05

Z Big Sur wyruszyliśmy o godz. 8:00. Mapa wskazywała jasno – przed nami 600 km. Po drodze zrobiliśmy jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć przy Highway 1, o których zapomnieliśmy dzień wcześniej. Niestety rano mgła psuła nieco widoki i nie było już tak malowniczo.

Nasza trasa tego dnia wiodła 160 km z powrotem na południe tą samą drogą. Następnie skręcała na wschód w drogę 46 do Bakersfield. Krajobraz zmieniał się niesamowicie. Najpierw mijaliśmy doliny przecinające góry Santa Lucia. Kręciliśmy głowami dokoła szyi oglądając się na kolejne rancza położone w znacznej odległości od siebie. Raz po raz na wzgórzu widać było pojedyncze domki i czarne krowy pasące się na całkowicie żółtych o tej porze roku pastwiskach. Miejscami o obecności ludzi w danej okolicy świadczyły jedynie skrzynki na listy ustawione przy drodze.

Po kilkudziesięciu kilometrach drogą 46 zaczęły się pojawiać winnice. Wzgórza porastała winorośl, a bliżej drogi ulokowane były winiarnie. W tym klimacie dotarliśmy do skrzyżowania z trasą 101. Droga dalej na wschód wiodła już coraz niżej aż do całkiem płaskich rolniczych terenów, które ciągną się połaciami aż do samego Bakiersfield. Te okolice zostały ponoć użyźnione do granic możliwości w okresie wielkiej depresji w latach 30-tych XX wieku. Każdy przewodnik takie tereny opisuje jako nudne, albo co najmniej monotonne. Jeśli się je jednak ogląda po raz pierwszy, to nie ma mowy o nudzie. Kilometrami ciągnące się krzewy pomidorów, pomarańczy, granatów, czy winorośli wprawiają w osłupienie i każą się zastanawiać, w jaki sposób te gigantyczne gospodarstwa są obsługiwane.

Po drodze dla urozmaicenia farmerskiego klimatu minęliśmy jeszcze pole naftowe z setkami żurawi pompującymi ropę.

Bakersfield to prawdopodobnie najbrzydsze i najbardziej przygnębiające miasto w USA. Pomimo kuszącej myśli, aby przejechać przez nie jak najszybciej i jak najszybciej o nim zapomnieć, nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego zatrzymaliśmy się na zakupy w Targecie (market podobny do Wallmartu) i na stacji benzynowej. Następnie unosząc za sobą tumany kurzu i śmieci walających się wzdłuż autostrady opuściliśmy miasto w pośpiechu.

Po kolejnych 150 km dojechaliśmy do drogi 395 i tu skręciliśmy na północ, a krajobraz od razu zamienił się na pustynny. GPS pokazał, że najbliższa stacja benzynowa jest za kilkadziesiąt kilometrów, a żołądki jak na zawołanie przypomniały o sobie. Jedyną knajpką po drodze był Subway, ale po kilkuset kilometrach przebytych o kawie i ciastkach nie mieliśmy zamiaru wybrzydzać. Wręcz przeciwnie – kanapki z Subwaya wydały się luksusem. Knajpa zlokalizowana była pośrodku niczego. Na parkingu stało kilka samochodów wojskowych, w lokalu spotkaliśmy zaledwie kilka osób, które pytały nas skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. 

Najedzeni ruszyliśmy dalej. Ponieważ trasa aż po horyzont była zupełnie pusta, odważyłam się usiąść za kierownicą. Pierwszy raz prowadziłam samochód z automatyczną skrzynią biegów. To nic trudnego, ale jednak łatwo się zapomnieć. Muszę jednak przyznać, że na naszej wycieczce wolałam być pasażerem. Pasażer, w przeciwieństwie do kierowcy, może się rozglądać na boki do woli. Na szczęście do celu mieliśmy zaledwie kilkadziesiąt kilometrów – minęło jak z bicza strzelił.

Jeszcze przed wyjazdem długo zastanawiałam się nad tym noclegiem.  Ostatecznie Independence Courthouse Motel w Independence (Kalifornia) całkowicie spełnił nasze oczekiwania.  Samo Independence to niewielka miejscowość licząca niecałe 700 mieszkańców rozciągająca się wzdłuż kalifornijskiej trasy 395. Z jednej strony górują nad nią szczyty Sierra Nevada a z drugiej rozciąga się granica pustyni. Dzień i noc przez miasteczko przejeżdżają z hałasem gigantyczne ciężarówki, które najlepiej znamy z filmu „Konwój”. W tym krótkim opisie mieści się klimat Independence, a samo miasteczko zawiera w sobie kwintesencję nastroju, który znamy z kina drogi. Wieczór spędziliśmy spacerując w tą i z powrotem wzdłuż Independece zastanawiając się, jak by się żyło po środku niczego w tak spektakularnych okolicznościach przyrody. Popijaliśmy też piwo Corona, które jest prawdopodobnie całkiem pozbawione promili.  

  • Czerwony kanion
  • Subway
  • Independence 01